Dwudziestosześcioletnia Chloé Della Valle jest basistką i ma obsesję na punkcie faktury dźwięku. Jest założycielką wytwórni [reafførests[, na co dzień udziela się grając w kilku kapelach, szczególnie w Oui Sabotage i kręceniem filmów. Lynhood to jej solowy materiał w którym postanowiła poeksperymentować z ambientem, elektroniką, noisem i popem. To ciekawe połączenie, zwłaszcza zważywszy na intrygującą i niepokojącą okładkę tylko pozornie nie pasującą do jej muzyki. Intymna, nieco duszna atmosfera została zaś zamknięta w czterech utworach o łącznym czasie niespełna dwudziestu dwóch minut...
Rzut oka na minimalistyczną okładkę intryguje choć nie należy do tych, które zainteresują przy pierwszym spojrzeniu. To ten typ grafiki, który zyskuje dopiero przy dokładniejszym przyjrzeniu i przy włączonej muzyce, której z kolei trzeba dać szansę nawet za cenę kilku przesłuchań. Szaro-czarna grafika podobnie jak w przypadku opisywanego niedawno nowego albumu Telepathy sprawia wrażenie malowanej czarnym tuszem albo kawowymi fusami. Niemal widmowa głowa konia zdaje się wręcz łypać martwym okiem, choć to wyraźnie jest widoczne i jak najbardziej żywe. Może jest to rumak należący do samej Śmierci, a może jeden z tych mądrych koni, które gdy ich właściciele zostawiają je w stajniach rozmyślają nad egzystencją. Ten z całą pewnością wie o niej sporo.
Pierwszą z czterech kompozycji jest "Tree", która wita nas basową melodią gitary (zastanawiałem się jednak czy to przypadkiem nie są dźwięki kontrabasu albo wiolonczeli wygrywane palcami, a nie smykiem) i delikatnymi uderzeniami perkusji. Na tym powolnym, smutnym i dość sennym tle słychać śpiew Chloé - równie senny trochę przypominający dokonania Bjork. Nieco później klimat numeru gęstnieje, gdy dołącza soczysty drone'owy mroczny riff gitary. Atmosfery i swoistego piękna na pewno nie można tej kompozycji odmówić. Szkoda tylko, że w najciekawszym przeciągniętym fragmencie drone'owego riffu całość się urywa, by ustąpić miejsca drugiemu numerowi zatytułowanemu "White Emperor". Spotkanie z tym tajemniczym władcą wczesnojesiennych mgieł ponownie rozwija się w powolnej i przepełnionej smutkiem, czy też raczej jakoś dziwną nostalgią atmosferze. Elektronika znów przypominająca nieco brzmieniem wiolonczelę lub kontrabas, by następie ustąpić ewidentnie elektronicznemu przejazdowi o strukturze drone'owego riffu, co brzmi tyleż niepokojąco ile wręcz mgliście, jeśli można tak powiedzieć o muzyce. Tu nie ma miejsca na bogate aranżacje, potężne rozwinięcia, znacznie bardziej bowiem stawia się na klimat, który jest przejmujący, gęsty od emocji, ale niedosłowny i unoszący się lekko w eterze, nie atakujący mnóstwem dźwięków z których nic nie wynika.
Równie tajemniczy jest "The Master" znajdujący się na pozycji trzeciej. Wejście kroczącymi elektronicznymi tonami znów przypominającymi nieco kontrabas (już z użyciem smyka) skłania trochę kierunek myślenia w stronę Nine Inch Nails, które zostało przefiltrowane przez jakieś islandzkie wpływy i wymieszane z ambientem. Nie ma przyspieszenia klimatu, dalej jest powolnie i przejmująco smutno, zimno i mgliście, a przez to niezwykle intrygująco. Intensywniejszy gitarowy finał niestety znów urywa się w najciekawszym momencie i nie przynosi dalszego rozwinięcia. Równie spokojny i przepełniony bólem jest ostatni na płycie "Qualm". Tu wyraźnie wita nas gitara, z tą różnicą że akustyczna, łkając rzewną melodię przywodzącą na myśl kołysankę. Dalej jest przejmująco i smutno, ale jednocześnie nieco cieplej w porównaniu do wcześniejszych kompozycji. Świetnie wypada tutaj elektronika, która dołącza w połowie numeru, znów flirtując z dźwiękami wiolonczeli lub kontrabasu, które kapitalnie intensyfikują finał, ale znów urywają się w najciekawszym momencie, który niemal się prosił o jeszcze mocniejsze uderzenie, intensyfikację gitarowym jazgotem, dłuższym pasażem.
Długość i urywanie się w najciekawszych momentach to chyba najpoważniejszy zarzut tego wydawnictwa, bo sama muzyka choć nie należąca do najłatwiejszych i wymagającej skupienia, przeniknięcia do jej wnętrza i emocji, ma w sobie mnóstwo piękna i wiele ciekawych rozwiązań, które proszą się o dłuższe formy, a nawet o pewniejsze korzystanie z instrumentów wykorzystywanych do jej stworzenia. To materiał ciekawy, choć nieco zbyt stonowany i przez to bardzo nieprzystępny dla mniej wyrobionych słuchaczy, choć paradoksalnie nie odstraszający swoim czasem trwania, który jak podkreśliłem jest zdecydowanie za krótki i nie pozwalający na pełne spektrum wrażeń, nie męczy i nie nuży mimo pewnej monotonności samych nagrań. Takie płyty choć niewątpliwie interesujące trudno się poleca - niewiele się na niej dzieje, a jednocześnie nadrabia atmosferą, która dla wielu nie wystarczy by zatrzymać przy sobie na dłużej. Szkoda. Ocena 3,5/5
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz