piątek, 7 kwietnia 2017

Terebenthine - Visions (2017)


Podobnie mieszane uczucia co "Abducté" Gabriela Hibert wywołuje u mnie kolejna płyta z Francji, a mianowicie "Visions" Terebenthine pochodzącej z Châlons i złożonej z dwóch muzyków: gitarzysty i perkusisty. Post-rockowe pejzaże budowane jedynie za pomocą jednej gitary i perkusji mogą wydawać się trudne do uzyskania jednak tej francuskiej grupie udaje się to całkiem zgrabnie. Całkiem, bo nie ma w tej muzyce nic nowego, a rzut oka na okładkę nie zapowiada wręcz nic atrakcyjnego. Może jednak nie jest wcale tak źle?

Na albumie znalazło się sześć numerów o łącznym czasie prawie godziny (bez trzydziestu sześciu sekund) co w przypadku post-rockowego grania jest sporym wyzwaniem, nie tylko dla słuchacza, ale także dla muzyków, którzy w moim odczuciu nie do końca wiedzieli co chcieli na płycie zawrzeć. Te sześc numerów rozłamuje się z kolei na dwie strony, co może sugerować, że mamy do czynienia z dwoma winylami, a nie ze zwykłym srebrnym krążkiem. I tak stronę A otwiera "Au Nom du Paère" rozpoczynający się od... swojskiego polsko brzmiącego zdania "Dwie myślące głowy są lepsze niż jedna". Nie wiem skąd panowie to wytrzasnęli, ale przy pierwszym odsłuchu nieco się przeraziłem, a potem wybuchnąłem śmiechem. Muzycznie jest dość standardowo - gitara buduje wspomniane pejzaże raz po raz zmieniając nastrój od łagodnych, spokojnych fragmentów po szybsze i energetyczne, miejscami interesujące rytmiczne riffy, a perkusja goni za nią lub nadaje tła w spokojnych momentach. Drugim numerem jest "Poupèe Charette" który od swojego poprzednika jest nieco ciekawszy i bardziej rozbudowany. Początkowa rytmika może przypominać nieco The Dillinger Escape Plan bowiem pod względem pracy gitary mocno czerpie się tutaj ze stylistyki math rockowej, jednakże i tu pojawiają się wyciszenia i spokojniejsze fragmenty potrzebne jedynie do mocniejszego uderzenia w kolejnym rozwinięciu. Trzecia kompozycja "Un Jour Encore" otwiera wyciszony, ale mroczny gitarowy pasaż o nieco filmowym charakterze. Ciekawie prezentuje się też rozwinięcie wraz z wejściem perkusji, gdy wszystko się intensyfikuje i nabiera barw. Próżno jednak szukać tutaj czegoś co nie byłoby przez nas gdzieś już usłyszane.

Tak zwana strona B zaczyna się od spotkania z tajemniczym "Philem Jacksonem". "Phil Jackson" zaczyna mocny riff gitarowy któremu nie brakuje sporej dawki melodyjności i zadziorności wyrwanej gdzieś z alternatywnych rejonów w rodzaju starych wyjadaczy z Dinosaur Jr. czy Pixies. Wszystko jest jednak tutaj bardziej przestrzenne i mocniej przefiltrowane przez post-rockowe patenty. To także bodaj najciekawszy fragment płyty i tylko szkoda, że to spotkanie trwa cztery i pół minuty. Piąta kompozycja na albumie Terebenthine to "Goutte d'Eau" który wraca do spokojniejszych fragmentów, malowania pejzaży i budowania napięcia sprawdzonymi post-rockowymi patentami, które uzupełnione są tu krzykami muzyków zamiast wokalu. Ostatni utwór "Mer Noire" znów zaczyna się od usypiania czujności słuchacza i wprowadzania go w letarg tylko po to, by za chwilę uderzyć w niego falą gitarowego rozwinięcia. Na szczęście panowie nie silą się na kompozycję dwudziestominutową, otóż okazuje się, że zaraz po wybrzmieniu tego numeru (czyli po niemal dziesięciu minutach bez trzydziestu sekund) mamy do czynienia z tym czego bardzo na płytach nie lubię czyli ciszą prowadzącą do tak zwanego "hidden track". Na ten trzeba czekać kolejne dziesięć minut, by otrzymać kolejną porcję gitarowych jazgotów nieco zbliżających się do jazz-rockowej refleksji.

Mocną stroną płyty Terebenthine jest brzmienie - z jednej strony bardzo przestrzenne, a z drugiej bardzo surowe i garażowe. Nie można też Franzuzom odmówić dobrego budowania atmosfery czy ciekawych energetycznych rozwinięć swoich kompozycji. Niestety dla wszystkich tych, którzy w swoim życiu słyszeli trochę post-rockowego grania będzie tu mało innowacji, a miejscami może się wręcz wydać nużące. Ponadto brakuje tutaj spójności i jakiegoś dodatku muzycznego, który by kontrastował z oszczędnym gitarowo-perkusyjnym składem. Widziałbym tutaj, czy tez raczej słyszał, unoszący się nad wszystkim klawisz (zwłaszcza w spokojniejszych fragmentach) czy rozedrganego, szalonego saksofonu. Nie mówiąc już o tym, że jak na instrumentalne granie też jest dość monotonnie i brakuje w nim też wokalu z prawdziwego zdarzenia, nawet śpiewającego po francusku, ale osobiście uważam że świetnie pasowałoby to do granej przez Terebenthine muzyki. To nie jest w żadnym wypadku zła płyta, ale nieco nużąca i niestety mało ciekawa. Ocena: 6/10


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz