Po lutowych koncertach w warszawskiej Progresji Riverside wybrało się w pełną trasę będącą czymś w rodzaju podsumowania dotychczasowej działalności, ponownym pożegnaniem z Piotrem Grudzińskim, a także otwarciem nowego rozdziału w historii grupy, która nie jest już tym samym zespołem jednocześnie nim pozostając. Piątkowy koncert w gdańskim Starym Maneżu zaś pokazał, że jest to grupa silna, być może nawet silniejsza niż kiedykolwiek, ale także wzbudzającą wielkie emocje i mającą ogromną rzeszę fanów, która licznie stawiła się na tą niezwykłą "psychodeliczną podróż", jak określił go Mariusz Duda, basista i wokalista zespołu...
Razem z Riverside zagrał trójmiejski Sounds Like The End Of The World i warszawski Lion Shepherd. Niestety jak tym razem wypadł ten pierwszy zespół nie wiem bo do Starego Maneża dotarłem gdy akurat kończyli swój set. Mogę tylko przypuszczać, sądząc po poprzednim razie gdy widziałem ich na żywo, że i tym razem dali dobry i porywający występ złożony z numerów z najnowszej znakomitej płyty. Po nim na scenie klubu rozstawił się Lion Shepherd, który miałem okazję nie tak dawno widzieć i słyszeć w Wydziale Remontowym. Tym razem nie było zaskoczenia, choć muszę przyznać, że jeszcze bardziej polubiłem tę warszawską formacją. W ramach trasy z Riverside panowie zaczęli promocję swojego najnowszego, drugiego albumu studyjnego zatytułowanego "Heat", którego premierę przewidziano na 26 maja, ale obecni na koncercie mogli nie tylko usłyszeć nowe kompozycje, ale także zaopatrzyć się w egzemplarze najnowszego albumu, który był już dostępny na stanowisku z merchem. Lion Shepherd ma na siebie pomysł i brzmi naprawdę znakomicie, z ogromnym wyczuciem i pazurem. W starszych numerach znanych ze świetnego debiutu "Hiraeth" kapitalnie prezentowały się orientalne melodie, a najnowsze utwory z kolei pokazały nieco inne, cięższe oblicze zespołu, który zmierza w naprawdę interesującym kierunku. Miałem ochotę zakupić obie płyty Lion Shepherd, zwłaszcza najnowszą, ale poskąpiłem pieniędzy na rzecz koncertowego wydawnictwa Riverside dostępnego tylko podczas obecnej trasy. Ktoś powie, że można było kupić przecież i tamte, a ja odpowiem, że owszem ale są zespoły które już się kocha i te, które się już lubi, ale się jeszcze nie odczuwa pełnej potrzeby posiadania fizycznego nośnika.
Od lewej Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki, Michał Łapaj |
Wreszcie, lekko po 21 na scenie Starego Maneża pojawili się panowie z Riverside - najpierw jako trio, czyli Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki i Michał Łapaj, a po chwili ponownie jako kwartet, z gościnnym udziałem gitarzysty Macieja Mellera, znanego z Quidam oraz "Breaking Habits" tria Meller Gołyźniak Duda. Przywitani gromkimi brawami (zebrani czekając i nawołując zespół do wyjścia na scenę musieli jeszcze w całości wysłuchać "Night Sessions" z płyty "Shrine Of New Generations Slaves", co niektórych trochę niecierpliwiło) zaczęli swój koncert od krótkiego przemówienia, w którym Duda wytłumaczył, że wystąpi przed nami inny Riverside, a następnie zaczęli od utworu "Coda", który kończył wspomniany album fantastycznie skonfrontowanym z punktowym białym światłem na poszczególnych muzyków, od Michała Łapaja począwszy a kończąc na całym zespole. Po nim zabrzmiała kapitalna wersja "Second Life Syndrome" z płyty pod tym samym tytułem. Odrobina wyciszenia w przepięknym i zaskakująco wzruszająco brzmiącym "Conceiving You", po którym bardzo płynnie przeszli do "Caterpillar and the Barbed Wire" z ostatniej pełnej płyty studyjnej nagranej z Grudzińskim, czyli wydanej w 2015 roku "Love, Fear ant the Time Machine".
Mariusz Duda |
Szybki przeskok do "SONGS" i do "The Depth of Self-Delusion", który z kolei został skonfrontowany ze znakomitym "Saturate Me", a następnie "Lost (Why Should I Be Frightened by a Hat?)" który zabrzmiał w wersji takiej, w jakiej powstał (ale nie znalazł się na płycie), czyli w wersji akustycznej Nieporadne próby śpiewu tekstu przez publiczność, czego wymagał Mariusz Duda, były wręcz ujmujące. Po nich panowie uderzyli rozbudowaną wersją "02 Panic Room" z albumu "Rapid Eye Movement", a następnie znów z ogromną swobodą i płynnością przeszli do przedostatniej płyty, czyli do "SONGS" fundując jazdę bez trzymanki w również rozbudowanym w stosunku do wersji studyjnej "Escalator Shrine, który z kolei ustąpił miejsca przejmującemu "Before". Tu koncert się zakończył i panowie zeszli ze sceny, jednakże nie kazali na siebie długo czekać i po krótkiej przerwie zabrzmiały jeszcze dwie kompozycje. Najpierw fenomenalna, także rozbudowana wersja "Towards The Blue Horizon", a po nim raz jeszcze "Coda" (ale w nieco innym aranżu), która spięła koncert przepiękną klamrą.
"Lost" w wersji akustycznej |
Na ten występ Riverside złożyła się jednak nie tylko muzyka, ale także żywa reakcja publiczności, znakomity kontakt Mariusza Dudy z fanami i przede wszystkim ogrom emocji, tych towarzyszącym zebranym w klubie, płynących z poszczególnych kompozycji i wreszcie od muzyków. Smutek mieszający się z radością, melancholia konfrontowana z energią, a także z ogromną swobodą w łączeniu wyciszonych numerów, powolnych partii z tymi zdecydowanie cięższymi, bardziej rozbudowanymi, nie mówiąc już o znakomitych mających coś w sobie z improwizacji znacznie dłuższych wersjach poszczególnych utworów. Znakomicie wypadł także towarzyszący zespołowi Maciej Meller, który pierwszorzędnie odnajduje się w twórczości Riveside. Gra z ogromnym wyczuciem i szacunkiem dla stylu i brzmienia Grudzińskiego, ale jednocześnie nadając im własny charakter, nie kopiując ani nie odgrywając jego partii na odwal. To nie była gra Grudzińskiego, ale jego godnego, na razie występującego gościnnie, następcy, który fantastycznie uzupełnił brakującą lukę w składzie zespołu. Piotra z nami nie było, ale jednocześnie, nie tylko dzięki całemu zespołowi, ale także właśnie Mellerowi, wydawało się, że stoi tuż obok niego. Z drugiej strony można było odnieść wrażenie, że stoi gdzieś w tłumie licznie zgromadzonej publiczności i cieszy się na widok zespołu, który do niedawna tworzył i rozpiera go duma i ta sama radość co muzyków na scenie Starego Maneżu.
Maciej Meller |
Na wspomnianym już koncertowym wydawnictwie Riverside dostępnym na stanowisku z merchem zastosowano podobną klamrę do tej z koncertu w Starym Maneżu. Występ w holenderskim Tilburgu, wówczas jeszcze z Grudzińskim na gitarze, rozpoczyna "Lost (Why Should I Be Frightened by a Hat?)", a wieńczy "Found (The Unexpected Flaw of Searching)". Obie klamry, a zwłaszcza, nieco nieoczekiwanie, ta z tej limitowanej płyty wpisuje się w kontekst powrotu Riverside. Powrotu wielkiego, udanego i pełnego optymizmu, owszem przepełnionym smutkiem i głębokim żalem, ale właśnie optymizmu, a także siły. Riverside może nie odnalazło jeszcze pełnego spokoju, ale udowodniło że strata, która dotknęła także nas wszystkich, nie zniszczyła ich pasji i "snu w wysokiej rozdzielczości" (posługując się tytułem znakomitej biografii autorstwa Maurycego Nowakowskiego), który jeszcze nie raz nas zachwyci i porwie do wspólnej, wspaniałej nie tylko muzycznej czy nawet psychodelicznej podróży.
Zdjęcia własne (poza zdjęciem Oskara Szramki wykorzystanym na plakacie trasy). Więcej zdjęć na naszym facebooku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz