Wydawać by się mogło, że w post-rocku i metalu powiedziano już wszystko. Jakże miłym zaskoczeniem jest odkrycie wówczas zespołu, który potrafi z tych gatunków wykrzesać mnóstwo nowych i porywających dźwięków. Grupa sleepmakeswaves (pisane z małej litery) pochodzi z Australii z Sydney i istnieje od prawie jedenastu lat. Najnowszy album jest ich trzecim pełnometrażowym krążkiem studyjnym...
To, co zwraca uwagę na samym początku to oczywiście okładka. Zdjęcie popękanej pokrywy lodowej przypomina lustro, które roztrzaskało się przed chwilą w drobne kawałeczki. Część z nich odpływa a inne zdają się łączyć. Całość sprawia wrażenie jakiejś struktury obrazującej ludzką codzienność, jego problemy i próby zebrania tego, co rozbite w nową spójną całość. Przynajmniej tak ja odbieram tę grafikę sporządzoną przez Jamesa Stuarta. Równie atrakcyjnie przedstawia się muzyka na tej trwającej niemal godzinę płytę. Otwiera chłodny, niemal ambientowy "Our Days Were Polar", który wyłania się z ciszy i powoli buduje podwaliny pod prawie ośmiominutowy "Worlds Away". Gitarowa ściana dźwięku i masywna perkusja niezwykle zgrabnie została tutaj skonfrontowana z elektroniką i wyrazistym basem. Nie atakują jednak tylko riffami, pojawia się też tutaj spokojniejszy pasaż, który płynnie przechodzi w kolejne uderzenie, by następnie znów zaskoczyć zmianą tempa i melodyjną solówką. Nawet jeśli gdzieś już słyszeliście coś podobnego to tutaj ponownie zabrzmią te doskonale znane dźwięki świeżo i energicznie. Ilość pomysłów zebrana w jeden utwór sprawia, że słucha się go naprawdę przyjemnie, a to dopiero początek. "To Light And/Then Return" to trzeci numer w którym ostrzejsze ścianowe dźwięki znów doskonale są konfrontowane z lżejszymi fragmentami, ale zdecydowanie dominuje tutaj wyraziste i masywne brzmienie.
O numerze "Tundra" słusznie wypowiedział się Nick DiDia, producent płyty, następująco: Mistrzowskie wznoszenie i opadanie zapierających dech w piersiach gitarowych riffów i takiej właśnie atmosfery. obraca się wokół iskrzących się melodii i epicko zmierza do refleksyjnego finału. Jednocześnie czuć, że z racji świetnego brzmienia i mnóstwa świetnych pomysłów muzyka ta oddycha i zdecydowanie różni się od wielu podobnych. Po wyciszonym finale tegoż następuje ponad dziesięciominutowa jazda bez trzymanki w rozpędzonym "The Edge of Everything", w którym nie bawią się panowie w budowanie atmosfery, tylko niemal od razu uderzają soczystym, agresywnym riffowaniem pełnym progresywnego zacięcia i zadziorności, której wiele obecnie grających post-metalowych zespołów może tylko pozazdrościć. Mnogość zmian tempa i feeria dźwięków nie pozwala na nudę. Doskonale zostaje tutaj też zachowana równowaga, bo uspokojenie przychodzi w numerze tytułowym przy pomocy klawiszy i delikatnych partii gitar. Nawet tu nie ma ma sztampy, powielania schematów czy chybionych dźwięków. Zaraz po nim wskakuje kolejny znakomity kawałek "Into The Army of Ghosts", który ponownie otwiera partia klawiszy, które doskonale uzupełniają partie szybsze i te spokojniejsze. Główny riff wręcz ociera się o gęsty sludge, a zwolnienia tylko go uwydatniają. Wielowarstwowość na jaką w ramach choćby tego jednego numeru panowie sobie pozwalają naprawdę potrafi zachwycić i porwać za sobą niczym pękający lód z okładki.
Potem jeszcze czeka na nas "Midnight Sun" w którym ponownie jest spokojniej i lżej, jakby cieplej. Gitarowe riffy świetnie kontrastują z elektroniką i niespiesznym tempem. W ogóle jakoś bardziej alternatywnie brzmi ten numer. To również kolejny mocny punkt w muzyce sleepmakeswaves, że kompozycje zebrane na album nie są na jedno kopyto, a cały czas trzymają w napięciu i mienią się różnymi stylistycznymi odniesieniami. Tu także w finale robi się intensywniej, ale nie tak gęsto i agresywnie jak w poprzedniku. Przedostatni "Glacial" wita ambientowym wjazdem, który ponownie koi i płynnie przechodzi do kolejnej świetnej, gęstej i intensywnej ściany dźwięku. Ta pulsuje i mieni się zwolnieniami i kolejnymi wersjami głównego motywu, nawet na moment nie pozwalając na to, by nasza uwaga zwróciła się ku czemuś innemu. Fantastyczny jest także ostatni utwór, trwający prawie dziesięć minut "Hailstones" w którym pojawia się nawet partia wokalna, wbita co prawda na drugi plan, ale ciekawie rozwijająca akustyczną melodię okraszaną elektroniką i oczywiście mocniejszymi uderzeniami, a nawet niesamowitymi energetycznymi elektronicznymi fragmentami będącymi wstępem do gitarowego rozpędzenia po chwili wytchnienia.
Australijska formacja sleepmakeswaves może do najszerzej kojarzonych nie należy, ale na uwagę zdecydowanie zasługuje. Nie mam porównania z poprzednimi albumami, ale najnowszy absolutnie mnie kupił. Panowie nie trzymają się kurczowo jednej stylistyki czy motywu, bawią się gatunkami i łączą je w naprawdę zaskakujący i porywający sposób mimo, że to album złożony tylko z muzyki instrumentalnej (poza wspomnianymi fragmentami wokalnymi w numerze ostatnim). "Made Of Breath Only" pełen jest zaskoczeń, odważnych kombinacji, świeżego brzmienia i bogatych, pomysłowych aranżacji, które nie pozwalają na moment nudy czy zwątpienia. To bodaj najciekawsza w swoim gatunku płyta jaką słyszałem od dłuższego czasu, a fakt, że tak naprawdę jest ona ponadgatunkowa, tylko potwierdza jej nietuzinkowość. Szkoda tylko, że ta prawie godzina tak szybko przelatuje i trzeba album zapętlać by się nim w pełni nacieszyć. Sprawdźcie sami - warto! Ocena: 9/10
Album przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Pelagic Records oraz Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz