poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Deep Purple - inFinite (2017)


Pięćdziesiąt lat na scenie, dwadzieścia płyt, osiem inkarnacji. Ogromny i niezaprzeczalny wkład w muzykę rockową i metalową. Wszystko jednak co dobre pewnego dnia się kończy. Przyszedł ten czas, by pożegnać jedną z największych (i najgłośniejszych) grup jakie kiedykolwiek powstały. Panie i panowie... Deep Purple!

Single nie zapowiadały dobrej płyty, a kontrowersje związane z okładką też raczej nie pomogły w promocji najnowszego albumu weteranów. Wreszcie pojawił się cały album, który być może kończy karierę Deep Purple. Znamienny jest tytuł albumu, który nie tylko odnosi się do nieskończoności, ale także gra ze słowami "na zakończeniu"/na opuszczenie kurtyny. Sam tytuł w interesujący sposób igra też z jedną z najlepszych i najwspanialszych płyt zespołu "In Rock" z 1970 roku, który był pierwszym na którym zaśpiewał Ian Gillian. Nie chodzi jednak tylko o sam tytuł, ale także o okładkę. Na legendarnej płycie muzycy w ówczesnym składzie wykuci byli w skale na wzór czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych. W książeczce do "InFinite" można znaleźć identyczne zdjęcie, z tą różnicą, że muzycy tym razem wykuci są w lodzie, co może symbolizować owe zanikanie w nieskończoność, topienie się i koniec pewnej historii. Do tego oczywiście dochodzi "ósemka" czyli nie tylko znak nieskończoności, ale także w tym wypadku symbol ósmej, obecnej i zarazem ostatniej inkarnacji grupy. Sprawdźmy zatem jak przedstawia się "InFinite" od strony muzycznej i oczywiście całościowej i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie czy najnowszy album Deep Purple to godne zakończenie historii tej grupy?

Zaczyna ją "Time For Bedlam", o którym już pisałem w kontekście epki wydanej kilka miesięcy temu. Nadal uważam, że to dobry kawałek, może nieco zbyt udziwniony, ale dobry i co ciekawe stanowiący chyba jeden z nielicznych jasnych akcentów najnowszej płyty Deep Purple i będący naprawdę udanym otwieraczem. Pod względem brzmienia i odniesień do stylu Purpli czyli klawiszowo-gitarowych zagrywek dobrze wypada też utwór drugi zatytułowany "Hip Boots" któremu nie brakuje przebojowości czy jawnych wręcz ukłonów Dona Airey dla Jona Lorda. Nie jest on jednak tak porywający jak choćby "Vincent Price" z poprzedniej płyty, który nadal należy do moich ulubionych numerów z "Now What?". Po niej wskakuje singlowa ballada "All I Got Is You", która ponownie sama w sobie jest naprawdę dobrym utworem, może trochę za bardzo ckliwym, ale nie wypadającym źle, a już na pewno nie odstającym od poziomu poprzedniego numeru i wcześniejszej płyty Purpli. Ciekawie brzmi pochodowy, nieco mroczniejszy "One Night In Vegas". Deep Purple nie sili się tutaj na żadne eksperymenty ani nie przesadza z ciężarem i w kontekście poprzedników i obecnej formy zespołu wypada znakomicie i dopiero włączając kontekst całej historii grupy i dyskografii można poczuć znużenie i smutek, że jest to numer lecący na nostalgii do dawnych czasów i to nawet nie do klasycznych i najbardziej znanych płyt zespołu, ale wręcz nawet do tych zupełnie pierwszych sprzed ery Gilliana. A im dalej tym gorzej.

Odrobinę cięższy "Get Me Outta Here" gdzie na pierwszy plan wysuwa się perkusja, a gitary i klawisze w przedziwny sposób są przetworzone elektronicznym filtrem. Swoim brzmieniem zdaje się trochę odnosić do "Vincenta Price'a", ale ten zapewne niezamierzony dalszy ciąg wspomnianego wypada nieprzekonująco i sztucznie. Następujący po nim "The Surprising" to kolejna na płycie ballada, jeszcze bardziej słodka od "All I Got Is You" i choć brzmiąca bardzo ładnie to nieco nużąca i jakoś nie pasująca mi do Deep Purple. Poprawy ne przynoszą też instrumentalne popisy i pasaże w środkowej partii numeru z jednej strony mające nawiązywać do przeszłości grupy, a z drugiej niepotrzebnie kopiującej fragmenty z dwóch ostatnich albumów. Znacznie lepiej wypada rozpędzony "Johnny's Band" będący historią zespołu, który miał swoje pięć minut i skończył odcinając kupony w podrzędnych barach. Muzycy zarzekają się, że nie jest to historia o nich choć można go również moim zdaniem rozpatrywać w kontekście Deep Purple, który swoje najlepsze lata ma już za sobą. Oczywiście, dwie poprzednie płyty bardzo mi się podobały i nadal uważam, że obecna inkarnacja jest najlepszą od lat, to niestety słuchając nagrań sporządzonych na ten album miałem raczej poczucie zażenowania aniżeli radości, ze dziadki dalej dają radę.


Sytuacji nie ratuje całkiem niezły "On Top of the World", który podobnie jak wcześniejszy brzmi naprawdę dobrze i całkiem świeżo to nie ma za wiele do zaoferowania ani pod względem swojej konstrukcji ani emocjonalnym. Totalnym nieporozumieniem jest zaś jego zakończenie gdzie Gillian znów deklamuje przez vocoder. Ten wykorzystany jest też w nieco cięższym "Birds of Prey", który znów jest słabszym fragmentem albumu z nieco siłowymi próbami unowocześniania sprawdzonego brzmienia. Udany jest kończący płytę cover "Roadhouse Blues" The Doors, który sprawdziłby się na płycie złożonej z samych coverów. Do tej bowiem nie pasuje i wyraźnie też słychać, że lepiej czuli się przerabiając cudze niż tworząc własne. Trochę szkoda, że nie poszli właśnie w tę stronę i nie robiąc jeszcze większego ukłonu do początków swojej kariery albumem złożonym z samych coverów. Przykład? Fenomenalny "Blue & Lonesome" Rolling Stones...

Najnowszy album Deep Purple nie zachwyca i nie porywa, a już na pewno nie robi tego w taki sposób jak udawało się to poprzednimi krążkami. To album wymęczony i mimo świetnej produkcji nużący, nie przedstawiający żadnej wartości. Starsi panowie może nie muszą nikomu niczego udowadniać, ani silić się na nowoczesne chwyty (choć chwytają się ich tutaj nader często, a w dodatku z kiepskim skutkiem), ale szkoda, że kończą w taki sposób - płytą nijaką, ocierającą się o plastikowy pop dla rozgłośni radiowych i wypadającą na tle całej jej dyskografii blado i nieatrakcyjnej. Kurtyna za Deep Purple opada z piskiem kołowrotków i co kilka metrów zacinając się jakby lina ją trzymająca musiała odpocząć po wysiłku włożonym w tę pracę. Wreszcie lodołamacz z okładki nigdzie się już nie przebije - Deep Purple nie odchodzi z hukiem, ani z godnością, tylko jako grupa, która choć zasłużona i wielka, dorabiająca na swojej legendzie do emerytury. Nieskończoność dla Deep Purple przyszła wraz z ich najlepszymi płytami z lat 70 i choć na dwóch poprzednich albumach moim zdaniem starsi panowie błysnęli i przypomnieli o swojej świetności, to najnowszym krążkiem potwierdzili regułę, że pewne powroty i płyty są po prostu niepotrzebne, zwłaszcza gdy są one tak jak "inFinite" pozbawione życia i zwyczajnie nużą. Szkoda.  Ocena: 5/10

O epkach promujących najnowszą płytę DP piszemy tutaj, a o kontrowersjach związanych z okładką tutaj. Zapraszamy do lektury!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz