niedziela, 18 grudnia 2016

LUpa: Okładka okładce nierówna - czyli o "zrzynkach" słów kilka



Ludzie chyba nie rozumieją czym jest inspiracja albo czym jest wykorzystanie powszechnie znanego znaku czy motywu. Inna sytuacja gdy okładki są do siebie tak podobne, że można mówić tylko o plagiacie albo o... kolejnej pracy tego samego artysty. Kontrowersje wzbudzała ostatnio okładka nowej płyty Metalliki, bo ktoś przyuważył, że wygląda bardzo podobnie do okładki pewnej płyty Crowbar, teraz głośno się robi o niewydanym jeszcze albumie Deep Purple "InFinite", bo użyty znak nieskończoności przecież pojawił się kilka lat temu na dwóch płytach Devina Townsenda. Jak sytuacja przedstawia się w rzeczywistości?

Cofnijmy się na chwilę do lat 60 ubiegłego wieku gdzie popularnym elementem okładek płytowych bluesowych, jazzowych i raczkującego wówczas rocka były sylwetki muzyków, ich postacie skurczone nad fortepianem lub siedzący z uśmiechem na zydelku lub w zupełnym skupieniu i grający na gitarach. Czy wówczas ktoś w ogóle był w stanie pomyśleć, że ktoś od kogoś zerżnął pomysł na okładkę bo zrobił sobie zdjęcie w identycznej pozie albo tak samo się uśmiechnął lub spojrzał spode łba do migawki aparatu? Nie sądzę. Wtedy okładki nie stanowiły tak integralnej części danego albumu - miały zawierać konkretne informacje takie jak imię i nazwisko artysty lub nazwę grupy, tytuł albumu, jego zawartość i czas trwania, reszta była jedynie dodatkiem. Z czasem zaczęto zastanawiać się nad tym co przedstawia okładka, starano się szukać nowych sposobów na zachęcenie słuchaczy do kupna winyla z albumem danego artysty czy zespołu, a później w miarę rozwoju technologii zapisu dźwięku także kaset magnetofonowych czy płyt cd.

Zacznijmy od kwestii okładki "Odd Fellows Rest" Crowbar z 1998 roku, którą to rzekomo zerżnęła na swojej najnowszej płycie "Hardwired... to Self-Destruct" Metallica. Twarze muzyków zostały na nich na siebie nałożone tworząc hybrydowe coś na kształt jednej twarzy z wielu twarzach. Technika łączenia obiektów w jeden obraz jest znana przecież nie od dziś. Na długo przed Crowbarem motyw ten choć w nie tak dosłowny sposób wykorzystali panowie z Queen na swoim albumie "The Miracle" z 1989 roku. Nieco później, bo w 2011 roku motyw ten wykorzystał Dave Grohl na potrzeby siódmego wydawnictwa swojego Foo Fighters "Wasting Lights". Przykład z naszego podwórka? Rok 2012 i płyta gdańszczan z Chassis "Social Distortion".

A jak to jest z tym Crowbarem i Metalliką? Na obu twarze muzyków podobnie jak zresztą na tych od Foo Fighters czy Chassis zlewają się w bezkształtną masę pełna oczu, ust i uszu. Inne jest tylko połączenie, kolorystyka ale zamysł pozostał. Czy można mówić o plagiacie? W moim odczuciu nie, bo każda z nich choć korzystająca z tego samego pomysłu nie jest przecież dokładnie taka sama. Są podobne i coby nie mówić podobnie szpetne (choć w przypadku Foo Fighters można powiedzieć, że udała się wyjątkowo dobrze). Ważniejsza i bardziej reprezentatywna dla kwestii okładek będzie jednak dla mnie sprawa Deep Purple i do niej przechodzę dalej.
Debiutancka płyta Deep Purple z roku 1968 zatytułowana "Shades of Deep Purple" i nagrana w oryginalnym składzie (w którym nie było jeszcze Iana Gilliana i Rogera Glovera) na swojej okładce miała właśnie zdjęcie członków zespołu. Czy jeśli spojrzymy sobie na przykład na okładkę debiutu The Stooges wydanego rok później zatytułowanego po prostu "The Stooges" powiemy, że ją zerżnięto i splagiatowano? Zdecydowanie nie, bo tak jak napisałem wyżej zdjęcia muzyków były popularnym wówczas motywem, a i pozy, fryzury i ubiory członków obu zespołów znacząco się os siebie różnią. Czy jeśli spojrzymy na okładkę trzeciego albumu Deep Purple z 1969 roku właśnie (a zarazem ostatniego z Rodem Evansem i Nickiem Simperem) i także zatytułowanego po prostu "Deep Purple" i stwierdzimy, że zastosowano obrazek łudząco podobny do twórczości Hieronima Boscha powiemy, że zerżnęli i splagiatowali dzieła znanego piętnastowiecznego malarza i pozwolili sobie zatytułować płytę swoją nazwą grupy też powiemy, że dokonano zerżnięcia i plagiatu? Nie, bo po pierwsze użyto fragmentu prawdziwego obrazu Hieronima Boscha (a wykorzystywanie całych lub części dzieł sztuki jako grafiki również jest częstą praktyką), a po drugie zespoły mają prawo i robią to często wielokrotnie nazwać swój krążek po prostu nazwą swojej grupy (czasami zastępując tę opcję kolejnymi cyframi).


Czy przeskoczywszy do lat 70 i sięgnąwszy po "Burn" z 1976 (i pierwszą w składzie z Glennem Hughesem i Davidem Coverdale'em) i zobaczywszy świeczki (w tym przypadku o twarzach muzyków) i porównamy ją sobie na przykład z okładką "Ghost Reveries" Opeth z 2005 roku wykrzykniemy, że Szwedzi trzydzieści lat po tamtej ukradli motyw i użyli świeczek do zdjęcia okładkowego? Zdecydowanie nie, bo choć oczywiście wykorzystano świeczki to obie okładki znacząco się od siebie różnią. Idąc dalej, czy widząc tytuł "Now What?!" na okładce przedostatniego, dziewiętnastego albumu Deep Purple z 2013 roku powiemy, że panowie zgapili sobie ten tytuł (i tylko przemodelowali zachowując sens pytania) z epki gdyńskiego zespołu State Urge wydanej pod tytułem "What comes next?" i wydanej w 2012 roku? Nie, bo panowie z Deep Purple zapewne nie mają nawet świadomości istnienia tej epki, tego zespołu i tych młodych muzyków. A samo pytanie pada przecież bardzo często i w różnych konfiguracjach. Tak samo mógłby się ktoś obruszyć, że Deep Purple wykorzystuje na wielu swoich płytach purpurowy kolor, a przecież zarówno w nazwie jak i na płytach tej grupy ten kolor też jest swoistym symbolem podkreślającym jednoznacznie z jakim zespołem mamy do czynienia. Odchodząc na chwilę od przykładów Deep Purplowych poszukajcie sobie i porównajcie sobie już samodzielnie okładki debiutu Black Sabbath (oczywiście self-titled) z 1970 roku i szóstej płyty Szwedów z Anekdoten pod tytułem "Until All The Ghosts Are Gone" z 2015 roku. Czy fakt, że na obu widać zrujnowany dom (różny i wykonany inną metodą) od razu powinien być brany pod uwagę jako plagiat? Nie sądzę.

Tu dochodzimy do sytuacji z nową płytą Deep Purple i okładką "InFinite", którą próbuje porównywać się do dwóch grafik z płyt Devina Townsenda. A wszystko z powodu użycia znaku nieskończoności. Znaku wydawałoby się uniwersalnego, nie tylko w znaczeniu matematycznym, ale także kulturowym. Tym bardziej, że nawet tytułem najnowszej nadchodzącej płyty legendarna grupa zaznacza użycie tego znaku - nie tyle "nieskończoność" w którą odchodzą i żegnają się z kilkoma pokoleniami fanów, ile "na zakończenie/na opuszczenie kurtyny". Sam znak nieskończoności został tutaj też użyty jako parafraza nazwy zespołu gdzie kolejne człony zmyślnie układają się w literki DP. Zupełnie jakby nowy album wcale nie miał tytułu "InFinite" tylko po prostu "Deep Purple" co z kolei wyraźnie ma też odnosić do pierwszej i trzeciej płyty studyjnej grupy. Do tego jeszcze statek, który osiadł na mieliźnie, czy też raczej pustyni lub wyschniętym z wód morzu, zakończył swój długi i pełen przygód rejs, w którym nie zabrakło sztormów i udanych cumowań przy licznych bezpiecznych portach i przystaniach. Nic to! Wszyscy widząc znak nieskończoności twierdzą, że starsi panowie z Deep Purple wzięli sobie "logo" Devina Townsenda, równie uznanego muzyka, który wykorzystał ów znak na dwóch swoich płytach. Warto powtórzyć, że znak nieskończoności to znak uniwersalny, nie można więc mówić o tym, że jest to logo Devina, a raczej symbol który wykorzystał na potrzeby okładek tych dwóch konkretnych płyt, a mianowicie "Epicloud" z 2012 i "Sky Blue" z 2014 roku z repertuaru jego Devin Townsend Project.



Najpoważniejszym zarzutem może być jedynie bardzo podobne przeciągnięcie zakończeń w wyrysowanym znaku nieskończoności, które przypomnijmy w przypadku Deep Purple układają się właśnie w dwie pierwsze litery członów nazwy, a nawet idąc dalej i w odwrotnym kierunku - w tytuł niezbyt docenianej przez niektórych fanów płytę "Purpendicular" z 1996 roku, piętnastej płyty studyjnej grupy i notabene obchodzącej w mijającym roku dziesiątą rocznicę swojej premiery, a zarazem pierwszej i przedostatniej nagranej w siódmej inkarnacji grupy z Jonem Lordem na instrumentach klawiszowych i pierwszej ze Stevem Morsem na gitarze. Tymczasem bardzo chcąc brnąć w konotacje i zrzynki z Devina to równie dobrze można by powiedzieć, że Dream Theater także "ukradła" pomysł Townsendowi z okładki "Epiclouda" tworząc grafikę do swojego dwunastego albumu zatytułowanego po prostu "Dream Theater". Mamy Ziemię z perspektywy kosmosu i zamiast znaku nieskończoności charakterystyczne "Majesty Logo". Jeśli mam być szczery to w moim odczuciu takie podobieństwa są nie znaczące i mało istotne, a już na pewno nie są żadną zrzynką czy plagiatem. Nie są identyczne, są podobne a sama sytuacja takich zestawień i przemyśleń przypomina mi sytuację z przykładem muzycznym, czyli sądowy proces Led Zeppelin i Spirit w którym spór toczył się o początkowe dźwięki "Stairway to Heaven" i "Taurusa". A na koniec się okazało na korzyść Zeppelinów, że ten motyw rozpisany na gitarę istniał już w XVII wieku w kompozycji włoskiego kompozytora Giovanniego Battisty Granaty "Sonata di Chittarra, e Violino, con il suo Basso Continuo” z 1659 roku. Można się doszukiwać podobieństw i obrzucać jednych i drugich posądzeniami o plagiaty. Pozostaje jedyne pytanie : po co? O kilka nędznych funtów? Marny argument...

Dziś nie można sobie wyobrazić chyba żadnej płyty, którą nie tylko będzie zdobić konkretna grafika oddająca charakter danego albumu, a przede wszystkim która w jakiś sposób będzie łączyć się z danym zespołem lub artystą. Motyw twarzy, sylwetki czy nawet całej postaci jakiegoś muzyka lub twórcy wciąż jest bardzo popularny w  każdym rodzaju muzyki, niezależnie czy mówimy o muzyce klasycznej, bluesowej, rockowej czy jakimś hip-hopie. Powtarzające się elementy jak symbole, znaki diakrytyczne, zdjęcia z rogu jakiś ulic czy charakterystycznych miejsc czy wreszcie łudząco podobne do innych znanych lub mniej znanych wydawnictw, neonowanie zdjęcia, wykonania obrazka za pomocą kresek czy nawet pozbawienie albumu okładki na rzecz jednokolorowej planszy zawsze będą się z czymś kojarzyć i do czegoś odnosić. Najważniejsze w tym wszystkim jest zachować umiar, dobry smak i przede wszystkim będąc artystą czy fotografem zajmującym się okładką  znaleźć to, co odda charakter albumu i nie będzie kopią czegoś co istniało wcześniej lub nie odwalić swojej roboty na odczepkę, skasować kasę i pójść w cholerę. Okładki o których mowa w tekście mają charakterystyczne i wspólne elementy, ale nie są kopiami ani zrzynkami, a szum wywoływany takimi kontrowersjami często więcej może zaszkodzić niż pomóc temu konkretnemu wydawnictwu.

Więcej zestawień bardzo podobnych okładek płyt tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz