Pistolety pasują do dwóch z czterech opisywanych w tym "WNS" płyt ;) |
Te płyty zasługują na więcej. Niestety nie zdążyłem z nimi w poprzednim
roku i szybko zdałem sobie sprawę, że niestety również nie zdążę z nimi na
początku tego roku, tak jak sobie to zaplanowałem. Postanowiłem opisać je na zasadzie jeszcze bardziej skróconego i skondensowanego cyklu „w
niewielu słowach”. W zestawieniu
przeważają płyty zagraniczne, ale znajdą się w nim również płyty polskie. Pośród
nich, albumy bardzo dobre i bardzo złe, oczekiwane i kompletnie niespodziewane, a nawet
takie, które nie wiedzieć czemu przeszły zupełnie bez echa. Zaczynamy odsłonę pierwszą (z małym żartem w środku, który wychwycą nieliczni, ale czasami "trudno się mówi"):
Płyty zagraniczne
1. All
That Remains – A War You Cannot Win
Szósta płyta amerykańskiej grupy
All That Remains, to dziwny materiał. Nie jest to płyta zupełnie zła, ani taka
o której powiedzieć można, że jest dobra. Mocno bowiem rozczarowuje. Choćby
tym, że kontynuuje mocno złagodzony wizerunek z dość udanej, choć przeze mnie
najmniej lubianej płyty „… For We Are Many” z 2010 i jeszcze słabszej „Overcome”
z 2008 roku. Odnoszę wrażenie, że ATR się wypalił i powinien zafundować sobie
dłuższą przerwę między kolejną płytą, bo niestety staczają się po równi
pochyłej. Poza klarownym, bardzo dobrym brzmieniem nie znajdziemy tu nic
nowego, a jedyną nowością, która mnie zaskoczyła to utwór „Stand Up” będący takim
małym hołdem dla rocka motywacyjnego z lat 80, o którym pisałem w osobnym artykule. Jedno z najmniej oczekiwanych wydawnictw roku 2012 i niestety jedno z
najsłabszych. Ocena: 4/10
2. Incite
– All Out War
Ritchie Cavalera, pasierb Maxa
Cavalery, którego naturalnie nie trzeba przedstawiać, wraz ze swoim zespołem
nagrał drugi album. Po bardzo dobrym, mocnym debiutanckim albumie „The
Slaughter” z 2009 roku postawił sobie poprzeczkę wysoko. Udało się mu stworzyć
następcę równie udanego, a nawet lepszego od debiutu. Przede wszystkim jednak
jest to płyta dojrzalsza i jeszcze cięższa. Jest również mocno zakorzeniona w
scenie brazylijskiego thrash/groove metalu mocno i z różnym skutkiem
eksploatowanego, zwłaszcza przez najczęściej wymieniane i najbardziej znane
zespoły, takie jak Sepultura, Soulfly czy Cavalera Conspiracy, wszystkie zresztą
należące do braci Cavalera (aktualnie oprócz Sepultury, czego nikomu chyba
wyjaśniać nie trzeba). Wszystkie numery są dopracowane i naprawdę porządnie kopią
w dupę. Dla mnie Ritchie ze swoją kapelą wydał w dodatku materiał znacznie
lepszy i świeższy niż Max Cavalera na ósmym, zgoła niepotrzebnym lub za
wczesnym, krążku Soulfly „Enslaved” (recenzja tutaj). Natomiast właśnie „All Out War” to po
prostu świetna robota i płyta godna uwagi. Ocena:
8,5/10
3. Bloody
Hammers – Bloody Hammers
Jeden z zeszłorocznych debiutów,
który zwalił mnie z nóg i powinien być opisany jesienią. Ale nie udało się. Zespół
powstał w 2012 roku w Północnej Karolinie, w miejscowości Charlotte w Stanach
Zjednoczonych. W swojej twórczości mocno nawiązują do tradycji lat 70, łącząc
stylistykę klasycznego hard rocka z wczesnym doom metalem. W jej skład wchodzą
cztery osoby: śpiewający basista, gitarzysta, perkusista i kobitka grająca na
organach Hammonda (!). Czterdzieści jeden minut z sekundami porządnego i
świeżego grania utrzymanego w nurcie retro psuje tylko okładka, która nie da
się ukryć jest po prostu brzydka. Ciekawostką jest numer otwierający płytę,
ponieważ nosi tytuł „Witch Of Endor”, a wszak Endor to planeta milutkich misiów
Ewoków z szóstej części „Star Wars” na której doszło do decydującej bitwy
mającej na celu zlikwidowanie drugiej Gwiazdy Śmierci. Intrygujące. Wielbiciele
takiej staromodnej, sążnistej muzyki będą zachwyceni, ja spadłem z krzesła. Ocena: 9/10
4. Estoner
– The Stump Will Rise
Jak sama nazwa kapeli wskazuje,
zespół pochodzi z Estonii i naturalnie gra stoner rocka (aczkolwiek z
przyległościami). Estoński stoner rock także czerpie garściami z najlepszych wzorców:
Black Sabbath, Spiritual Beggars, The Doors (!), Pink Floyd (!), Kyuss, a nawet
z twórczości grupy… Down. I wcale nie ma się wrażenia udawania, napuszenia czy
jakiejś sztuczności. Wręcz przeciwnie, ich debiutancka płyta to stoner pełną
gębą, którego słucha się z nieskrywaną i ogromną przyjemnością. Ich debiutancka
płyta to nie tylko kapitalna, bardzo klimatyczna okładka, ale także jak się
rzekło kawał porządnego grania, także trochę w stylistyce retro, od utworów pięciominutowych,
przez siedmio- i ośmiominutowe kolosy, aż po niemalże dziesięciominutową suitę
na koniec płyty. W nim także mamy ukłon w stronę "Star Wars", a mianowicie utwór zatytułowany "Darth Vader Has A Hangover" (ciekawe po czym? a zapewniam, że niektórzy dobrze wiedzą po czym). Według mnie jeden z tych albumów, których przegapić się nie
powinno pod żadnym pozorem, a każdy kto to zrobi powinien się wstydzić, i nie
mówię tego bynajmniej z przekorą, a z pełnym przekonaniem. Ocena: 9/10
Część II
Cdn.
Cdn.
"W nim także mamy ukłon w stronę "Star Wars", a mianowicie utwór zatytułowany "Darth Vader Has A Hangover" (ciekawe po czym? a zapewniam, że niektórzy dobrze wiedzą po czym)."
OdpowiedzUsuńNo przecież po Swoim Ciemnym Mocnym Co Trzepie NajMOCniej.
\m/ Hail to the dark side! \m/
:D
UsuńWpis pod znakiem Gwiezdnych Wojen :) Niech Moc będzie z Tobą :)
OdpowiedzUsuńI z Tobą również :)
Usuń