Polska dziewczyna i polski Fiat 125p. Wiatr we włosach i Warszawa... a w odtwarzaczu polskie płyty, zeszłoroczne i naturalnie dźwięczne. |
W dwudziestej pierwszej odsłonie "W niewielu słowach" i drugiej "Płyt
niezdążonych" zajmę się płytami polskimi, które podobnie jak już
opisane w pierwszej odsłonie, zachwyciły lub rozczarowały, a są warte
napisania. I to dłuższego niż skróconego, ale z braku możliwości
napisania o każdej z osobna znajdą się w jednym tekście. A w nim
nowości, weterani i mieszanka stylów: od bluesa przez post-rock, aż do
ciężkich brzmień. Zaczynamy:
1. T. Love - Old Is Gold
Gdzieś
nawet o niej czytałem skąpe informacje, że ma być. Kiedy się pojawiła
"przeleciała wszechmeteo": gdzieś jakiś utwór w supermarkecie, radiu,
jakiś koncert o którym dowiedziałem się miesiąc po fakcie i tyle, nie
ma. Dziwne. Tym bardziej gdy znany i lubiany zespół wydaje nową płytę i
to w dodatku taką płytę. Dwu płytowe wydawnictwo niespodziewanie
przygotowane z okazji 30 lecia istnienia grupy, wydane w pięć lat od
ostatniej studyjnej płyty "I hate rock'n'roll" (tak naprawdę będącą
kompilacją wcześniej nie zrealizowanych numerów), w jedenaście lat od
średnio udanej "Model 01", ponadto będące przekrojem stylistycznym tego
czym pałał się zespół Muńka Staszczyka, albumem przemyślanym i
niesamowitym pod każdym względem, również tekstowym. I cisza. Nie
rozumiem jakim cudem ten album tak zupełnie nie został zauważony, tak
marnie został rozreklamowany, podczas gdy śmiało można powiedzieć, że
jest to najdojrzalszy i najlepszy album w całej historii T. Love. Mamy
tu bluesy w stylu Toma Waitsa ("Black and blue"), kilka udanych
obserwacji psychologicznych i socjologicznych (m.in "Wieczorem w mieście
- film", "Moja kobieta", "Orwell or not Well"), również z
przekleństwami (!) czy rozważań nad kondycją artysty (fantastyczny "Lucy
Phere"), gdzieś przemyka reaggae, gdzieś punk rock, od którego
zaczynali, a gdzieś momenty z ich najlepszych płyt z lat 90. A jakby
jeszcze było mało, przepięknie i czysto nagrana. Jeśli tak miałby
wyglądać powrót każdego wielkiego zespołu, świat byłby cudowny, niestety
nie zawsze tak jest. T.Love faktycznie z wiekiem jest coraz lepszy, jak
złoto i wytrawne wino, a ten album fantastycznie to podkreśla.
Ocena:10/10 !
2. The Sky Is - The Sky Is EP
Debiutanci. Na WAFP [m] napisał, że za wczesny i mało interesujący to post-rockowy debiut. Zgodzę się, ale tylko częściowo. Na pewno nie należy się spodziewać rewolucji, czy wielkiego grania w stylu Tides From Nebula. A jednak niczego nie można zarzucić tej zaledwie trzy utworowej płycie: kompozycje są dopracowane, słychać umiejętności, bardzo dobre jest też brzmienie. Utwory płyną sprawnie, ale na pewno nie powiedziałbym, że są nudne czy brakuje w nich czegoś więcej. Jeśli czuje się takie granie, to zwłaszcza jesienią, a ta minęła stosunkowo niedawno, choć na kolejną jeszcze poczekamy. Płyty słucha się bardzo przyjemnie i wcale nie wydaje się być krótka, pokazuje grupę, która może za szybko wystartowała, ale na pewno prezentuje się od najlepszej strony. Przyznam, że z post-rockowych debiutantów, zwłaszcza polskich dawno nie słyszałem równie udanego materiału. Pewnie długo jeszcze nie uzyskają statusu zespołu ważnego (jak TFN), ale liczę na to, że kolejna płytka będzie krokiem do przodu i zadowoli nawet tych zmieszanych. Mi się podoba. Ocena jednak będzie niższa, bo okładka nie jest moim zdaniem zbyt udana, taka nijaka po prostu. Ocena: 4/5
Do posłuchania i ściągnięcia na bandcampie The Sky Is
3. Wojt i Vreen - Kandibura
Pięćdziesiąte nasionko, choć tak naprawdę Nasiono zajęło się tylko dystrybucją i masteringiem (który wykonał Karol Schwarz), bo płytę wydało Radio Rodoz. Dwie wytwórnie zatem wypuściły drugi materiał projektu różnorodnego stylistycznie i w duchowy sposób będący młodszym braciszkiem starszego, opisanego wyżej T.Love. Tu także mamy stylistyczny rozstrzał, od bluesowych zabarwionych folkiem numerów po ostrzejsze rockowe kawałki. I pewnie nie byłoby w tym materiale nic nadzwyczajnego, gdyby nie, po pierwsze skład zespołu: obok dwóch gitar, gitary basowej (w piątym numerze gra na niej Vreen) oraz perkusji, mamy tu także skrzypce i wiolonczelę (w pierwszym, trzecim i piątym kawałku). A po drugie, fantastyczne, ciepłe brzmienie i eksperymenty, które na myśl mi przywodzą C4030, tyle, że z dużo lepszym wokalem, miejscami wspomniane już T. Love (z opisanym wyżej albumem), Pomelo Taxi i ich kawałek "Muppets" (porównajcie z utworem "Bathroom"), a czasami nawet U2. Tak dobrze czytacie, ale po co wymieniać skojarzenia jeśli to po prostu bardzo dobry, ciekawy i przede wszystkim świeży materiał? Choćby po to by przedstawić ten rozstrzał. Po bardzo udanym debiucie "Dioptrie" duet wydał album równie udany i nawet skromna okładka, którą w innym przypadku pewnie bym zjechał, połączona z taką wiosenną muzą jest kapitalnie dobrana. Odnoszę wrażenie, że ta krowa pasąca się na łące jest trochę jak "Kandibura" - nieśpieszna, leniwa i dająca do zrozumienia, żeby słuchacz też sobie przysiadł i odpoczął. To po prostu płyta w pełni relaksacyjna i nie ma na niej dłużyzn i niewypałów. Świetna robota i pełna, zasłużona, ocena.
Ocena: 10/10 !Do posłuchania na bandcampie zespołu.
4. Hunter - Królestwo
Dźwięk naturalny: przed przesłuchaniem skontaktuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każde przesłuchanie płyty może zagrażać Twojemu życiu lub zdrowiu. Tak w sumie można by podsumować w jednym zdaniu piątą płytę grupy Hunter. Niejednego bowiem fana tej kapeli może przyprawić o palpitacje serca, oto bowiem "Medeis" zostało zmieszane z "Hellwoodem". Przynajmniej ja miałem takie odczucia, gdy usłyszałem najpierw utwory singlowe, a następnie całą płytę. Wpierw jednak po raz trzeci w swoim życiu zobaczyłem grupę Hunter na koncercie. Ten jeden koncert jednak będzie dla mnie najważniejszy, z powodu wywiadu, który przeprowadziłem z Drakiem i spółką. Najnowszy album jak na Huntera przystało to potężna dawka gitarowego grania, Jelonkowych skrzypeczek, i przede wszystkim fantastycznych tekstów śpiewanych przez, a jakże Pawła "Draka" Grzegorczyka. I nie ma na nim utworów złych, wręcz przeciwnie, po raz kolejny zafundowali takie utwory, które mocno wchodzą w głowę, nie chcą z niej wyjść, a w dodatku łapiemy się na śpiewaniu z Drakiem.
Mocne wejście "Rzeźnią nr 6", a potem fantastyczne "Dwie siekiery" i jeszcze lepszy, ciężki i taki trochę funeralny... "Trumian Show", do perełek należy jeszcze "Samael" i ballada "O wolności". I żeby nie było pozostałe utwory ani trochę nie odstają od całości. Bo też są dobre. Niestety, to tylko pierwsza część zrealizowanego podczas mazurskiej sesji nagraniowej materiału. Czuć niedosyt, ten stan zawieszenie i mrugnięcie okiem: podoba się? macie ochotę na więcej? Jeszcze poczekamy, ale to jedna z tych, nie tylko polskich, płyt, po które trzeba sięgnąć. Poza uczuciem niedosytu, na pewno nikt nie będzie zawiedziony. Ocena: 8/10
5. Salviction - Salviction
I Trójmiasto jeszcze raz. Z ciężkimi brzmieniami i najcięższymi z całego artykułu. Chyba jeden z nielicznych, który u nas para się takim graniem, żeby nie powiedzieć, że jedyny, a może tak jednak jest? Salviction powstał wiosną 2011 roku w Gdańsku i postanowił tworzyć muzykę w stylu Neurosis, Cult of Luna czy Doom, łącząc stylistykę sludge, post-metal i crust.
Dodali do tego apokaliptyczną i mocno depresyjną atmosferę, ale także bezkompromisowość. W drugiej połowie 2012 roku pojawiło się wydane własnym sumptem debiutanckie wydawnictwo, które skromnie określają mianem dema. Od razu trzeba jednak podkreślić, że jak na demo płyta jest zrealizowana wyśmienicie. W dodatku płyta wcale do krótkich nie należy, zawiera bowiem sześć kawałków o czasie około trzydziestu sześciu minut. Choć brzmienie jest surowe, gitary trzeszczą (!), a perkusja dość mocno została wtłumiona w całość, co nie przeszkadza w odbiorze. Masa przestrzeni, połamańców i przede wszystkim bardzo klimatycznego, wpisanego w ramy gatunków brudu. Wokalista drze mordę i to dosłownie, bez chwili wytchnienia. I takaż też jest muzyka chłopaków, bez wytchnienia, nawet jeśli gdzieś przemyka spokojniejszy pasaż. Nie ma zmiłuj, każdy kawałek jest dobry, choć pewnie nie wszystkim takie granie podejdzie. Gdyby tylko okładka płytki była lepsza, a całość mimo wszystko nagrywana z metronomem, bo miejscami trochę się wyłamuje wszystko poza rytm i harmonię (nawet na ramy gatunku trochę za bardzo), byłbym w pełni zadowolony. Czekam na kolejny materiał, jeszcze lepszy i gęstszy od tego i ciekaw jestem jak wypadają na koncercie, jednak na najbliższym niestety się nie pojawię. W każdym razie ten, jest zdecydowanie wart uwagi i dający nadzieję, że i u nas można tworzyć ekstremalną i po prostu dobrą muzę. Ocena: 8/10
Dodali do tego apokaliptyczną i mocno depresyjną atmosferę, ale także bezkompromisowość. W drugiej połowie 2012 roku pojawiło się wydane własnym sumptem debiutanckie wydawnictwo, które skromnie określają mianem dema. Od razu trzeba jednak podkreślić, że jak na demo płyta jest zrealizowana wyśmienicie. W dodatku płyta wcale do krótkich nie należy, zawiera bowiem sześć kawałków o czasie około trzydziestu sześciu minut. Choć brzmienie jest surowe, gitary trzeszczą (!), a perkusja dość mocno została wtłumiona w całość, co nie przeszkadza w odbiorze. Masa przestrzeni, połamańców i przede wszystkim bardzo klimatycznego, wpisanego w ramy gatunków brudu. Wokalista drze mordę i to dosłownie, bez chwili wytchnienia. I takaż też jest muzyka chłopaków, bez wytchnienia, nawet jeśli gdzieś przemyka spokojniejszy pasaż. Nie ma zmiłuj, każdy kawałek jest dobry, choć pewnie nie wszystkim takie granie podejdzie. Gdyby tylko okładka płytki była lepsza, a całość mimo wszystko nagrywana z metronomem, bo miejscami trochę się wyłamuje wszystko poza rytm i harmonię (nawet na ramy gatunku trochę za bardzo), byłbym w pełni zadowolony. Czekam na kolejny materiał, jeszcze lepszy i gęstszy od tego i ciekaw jestem jak wypadają na koncercie, jednak na najbliższym niestety się nie pojawię. W każdym razie ten, jest zdecydowanie wart uwagi i dający nadzieję, że i u nas można tworzyć ekstremalną i po prostu dobrą muzę. Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz