niedziela, 27 stycznia 2013

Black Country Communion - Afterglow (2012)


Tytani pracy. Czwarty album w ciągu trzech lat istnienia robi wrażenie, zwłaszcza jeśli w składzie jest utalentowany i równie mocno zapracowany gitarzysta, Joe Bonamassa. Nic dziwnego, że pojawiły się nawet pogłoski o rozpadzie tej supergrupy. Glenn Hughes je z kolei zdementował i zapowiedział tymczasową przerwę w istnieniu zespołu. Wydana 29 października trzecia płyta studyjna jest nie tylko mroczniejsza i cięższa od swoich poprzedniczek, ale także równie udana. Śmiało można wręcz powiedzieć, że to najlepsza płyta jaką nagrali...


Obecnie nikt nie nagrywa albumów w takim tempie i z zachowaniem tego samego poziomu, lub nawet wyższego poziomu niż ten znany z poprzednich wydawnictw. W dodatku jeśli ma się w składzie takiego zespołu wirtuozów swoich instrumentów (Bonamassa, Sherinian), weteranów (Hughes) i rewelacyjnego perkusistę, który wdał się w ojca, ale bynajmniej nie jest jego kopią (Bonham) trudno byłoby się po nim spodziewać, czegoś słabego. Jednak ich największym atutem jest, to, że potrafią z ogranych do granic możliwości gatunków w ramach, których komponują i wokół których się poruszają wciąż wyciągnąć coś, może niekoniecznie nowego, ale z całą pewnością świeżego. 

Przede wszystkim pierwszą rzeczą, która przykuwa uwagę, podobnie jak poprzednimi razami, jest okładka. Nie mamy już domków, fabryk i ramek w różnych wersjach kolorystycznych. Nie mamy cyfr. Mamy tytuł: "Afterglow". Mamy siedzącego na gałęzi złowrogiego czerwonookiego kruka na tle ciemno różowego straszliwego nocnego nieba, księżyc w pełni i dokoła kilka innych kruków zwiastujących coś czego najmniej byśmy sobie życzyli. Okładka bardziej przywodzi na myśl Black Sabbath, może jakieś melodic death lub doom metalowe formacje. Tymczasem to Black Country Communion i przeważnie muzycznie jest to hard rock. Jednak okładka nie jest od czapy wzięta - album jest jak już powiedziałem we wstępniaku, cięższy, mroczniejszy, a sam Hughes przecież występował z Black Sabbath przy okazji płyty "Seventh Star".

Na początek lokomotywowy otwieracz, czyli po prostu "Big Train". Jeszcze lepszy jest "This Is Your Time" przypominający najlepsze momenty składu MkIII Deep Purple czy grupy Trapeze, w której Hughes zaczynał. Perfekcyjna praca perkusji i mocny riff prowadzący nie powinien nikogo zawieść. Trzeci numer otwiera fenomenalna partia klawiszy i mocne uderzenia perkusji, przy końcówce fantastyczna solówka. "Midnight Sun" jeszcze mocniej pachnie Deep Purple, ale także Yes czy nawet Rush. Wyśmienity utwór, dla mnie jeden z najlepszych na albumie. Potem szybszy "Confessor" przypominający trochę ciężarem Black Sabbath, ale także ponownie Deep Purple. Nie da się ukryć, że to kolejny bardzo dobry numer na tej płycie. Nie mogło też zabraknąć klimatów lekko pachnących Led Zeppelin, te bowiem znalazły się na "Cry Freedom", w którym Hughes śpiewa razem z Bonamassą. Numer tytułowy, choć ma kilka mocniejszych wejść rozpięty jest na łagodnych, akustycznych lekko orkiestrowanych elementach. Gdzieś znów przemyka Led Zeppelin, gdzieś tradycja bluesa czy nawet bardziej progresywne momenty, jak w finale. Kolejnym mocnym utworem jest "Dandelion" ponownie rozwieszony gdzieś pomiędzy Deep Purple czy Led Zeppelin, ale także z wyraźnymi inklinacjami Black Sabbathowymi. 

Z kolei "The Circle" znów zwalnia, pokazuje tę bardziej liryczną część BCC, przynajmniej pod względem muzycznym, bo Hughes zwija się przy mikrofonie i to niemal dosłownie. Świetnie mu to wychodzi, bo wszak jest nie tylko bardzo dobrym basistą, ale także bardzo dobrym wokalistą, specyficznym naturalnie, ale z własnym niepowtarzalnym stylem. Nawet pokuszę się o stwierdzenie, że na tej płycie wznosi się na wyżyny, miejscami nawet przypominając Ronniego James Dio. Na dziewiatym miejscu fantastyczny "Common Man". Klawiszowe, potężne i mroczne wejście, a potem wbrew pozorom wcale nie przyśpiesza, jest raczej wolny. Tu też ponownie Hughes dzieli mikrofon z Bonamassą. Udany utwór, z pierwszorzędnym instrumentalnym pasażem. Sherinian i Bonham w pewnym momencie dają takiego czadu, że brakuje słów, żeby to opisać, to trzeba po prostu usłyszeć. Przedostatni "The Giver" ponownie jest tym spokojniejszym, tutaj Hughes też nie zwija się przy mikrofonie. I znów pachnie Led Zeppelin, ale mi osobiście bardziej przypominał klimatem numery The Who z okresu "Tommyego", "Who's Next" oraz "Quadrophenii". Na koniec, ponownie lokomotywowy, "The Crawl" osadzony na dusznym, wolnym tempie i ciemnym riffingu basu. Idealne zakończenie płyty, którego Black Sabbath by się nie powstydziłoby, ale obawiam się, że nawet jeśli na nowej płycie będą momenty, to będą tylko momentami, a ten utwór jest po prostu wyśmienity.

BCC po raz trzeci (studyjnie) nie zawiodło. Nagrało album nie tylko inny, bo cięższy od poprzednich, ale także najmniej zróżnicowany stylistycznie, co sprawdziło się i ponownie pokazało, że doskonali muzycy mogą nagrać doskonały album. Wszystko co najlepsze z bluesa, ale przede wszystkim hard rocka lat 70 znalazło się na tej płycie. Jestem nie tylko skłonny stwierdzić, że to ich najlepszy album, ale także zauważyć pewne rozczarowanie. Płytę zdominował bowiem Hughes, Bonamassa tym razem był tylko tłem, a Sheriniana ciągle było mi mało. Niewątpliwie jednak wszyscy, którzy pokochali BCC i często wracają do dwóch poprzednich albumów, a także sięgają po twórczość Bonamassy, pokochają też "Afterglow". Nawet jeśli zrobią sobie teraz dłuższą przerwę, kolejny album bez wątpienia będzie równie udany jak wszystkie, które dotąd pod szyldem Black Country Communion panowie zrealizowali. Może na kolejnym zaskoczą czymś jeszcze? Nawet specjalnymi gościami? Ja na pewno bym się nie obraził. 

Ocena: 8/10



1 komentarz: