Czas na kolejny "SMS z Polski", tym razem dwuczęściowy i rozłożony na dwa dni, a w nim na różne oblicza polskiej muzyki black/death metalowej. Żadna z tych kapel nie jest już debiutantem, a wręcz przeciwnie każda istnieje już od jakiegoś czasu i znana jest zapewne wielu osobom czytającym LU. Żywe legendy i świeżynki, które już zdążyły wzbudzić niemałe zainteresowanie, konsekwentnie budując swoją własną historię i styl. Będzie ponuro, ciężko, duszno, klasycznie i surowo, a jednocześnie nie zabraknie mrugnięć do historii rocka i metalu. Najnowszymi płytami w części pierwszej tej odsłony niczym Kong atakują Pandemonium i Inverted Mind...
1. Pandemonium - Nihilist (2017)
Łódzka formacja parająca się mieszanka black i death metalu istnieje już dwadzieścia osiem lat, wliczając w ten czas dziewięcioletni okres istnienia pod szyldem Domain. W tym czasie panowie wydali cztery pełne albumy jako Pandemonium i trzy jako Domain oraz kilka kompilacji i demówek. Najnowszy, "Nihilist" został wydany jako Pandemonium i jest tym samym piątym albumem tej grupy i jest zarazem debiutem obecnego składu grupy w którym jedynym stałym członkiem jest gitarzysta i wokalista Paweł Mazur. Wspierany przez basistę Michała Bartosa, gitarzystę Marka Izydorczyka i nowy "narybek" perkusistę Krzysztofa Szałkowskiego i gitarzystę Marcina Meyera uderzył trwającym nieco ponad trzy kwadransem bardzo udanym i smakowitym krążkiem.
Z ciszy, nieco ambientowym brzmieniem wyłania się mroczny "Nations Of Slaves", który już po chwili płynnie przechodzi w solidny gitarowy riff, perkusyjny pasaż i mocny growl. Atmosfera z każdą sekundą gęstnieje coraz bardziej, aż do mocnego przywalenia. Dalekie echa i skojarzenia z Vaderem nie będą tutaj złudzeniem, zespół powstawał w tym samym czasie, choć oba ewoluowały w zupełnie inny kierunkach. Podczas gdy Vader obecnie hołduje klasycznie brzmiącemu death metalowi, Pandemonium bawi się ponurą blackową atmosferą i niemal progresywną melodyką. Po ponad siedmiu minutach wpada krótszy, bo nieco ponad czterominutowy znacznie szybszy "Unholly Essence" w którym ciekawie połączono nowa technologię nagrywania z surowym, przybrudzonym garażowym szlifem. Bardzo solidny jest numer kolejny zatytułowany "The Gates Of Bones", który z kolei przywodzi trochę na myśl Bloodbath czy Paradise Lost, a jednocześnie ze względu na główny wokal wczesnego (i może trochę obecnego) Vadera.
Przechodzimy przez wspomnianą bramę do świątyni Ghouli. Pod takim anglojęzycznym tytułem kryje się bowiem znakomity numer czwarty, który także daje nieźle popalić. Tu ponownie wraca atmosfera, robi się duszniej i bardziej doomowo, ale to tylko zmyła, bo po chwili znów jest szybciej i bardziej melodyjnie. Bardzo podobnie zaczyna się "Altar Of Life" w którym duszny klimat świetnie miesza się z surowymi typowo death metalowymi riffami i powolnym tempem. Nawet na chwilę nie postanawiają zwolnić tempa w ociekającym mrokiem "Quantum Funeral", którego ociężały wstęp najpierw usypia czujność, a następnie delikatnie przyspiesza. W tym samym tonie utrzymany jest "In Lord We Trust" i w pewnym momencie można nieco zatęsknić za odrobinę żywszym graniem, ale to nie oznacza że to zły kawałek, poniżej pewnego poziomu Pandemonium nie schodzi. Kapitalnie wypada jedyny na albumie polskojęzyczny "Przyjdź Królestwo Twoje", który wżera się w głowę i przywodzi trochę na myśl dawny Frontside, jak również polskojęzyczne numery Vadera. Trochę egzotyki przychodzi w melodyjnym, ale zarazem odpowiednio surowym i mrocznym "The Darkest Valley", który również nieźle wżera się czerep i nawet jeśli nie zostanie na dłużej, to w momencie słuchania jest naprawdę przyjemnie i odpowiednio ciężko.
Wszystkie skojarzenia nie będą mylne, ale nie są one wyznacznikiem dla płyty jaką nagrało Pandemonium. Nie będzie nim także bardzo podobny i równie udany album poprzedni. W swojej warstwie jest to granie bardzo solidne, miejscami może nieco nużące i zachowawcze, a przede wszystkim zanurzone w określonej i ekstremalnej stylistyce. "Nihilist" w tym graniu, a zwłaszcza w jego polskiej odmianie, rewolucji nie przynosi, ale nie można powiedzieć, że nie jest to album udany. Wielbiciele takich klimatów, a zwłaszcza zatwardziali fani łódzkiej formacji poczują się tu jak w domu, a zachowawczość nie powinna nikomu przeszkadzać, bo album wchodzi gładko mimo swojego wspomnianego już nieco zachowawczego stylu. Ocena: 7/10
2. Inverted Mind - Broken Mirror (2017)
Z Łodzi jedziemy do Krakowa na spotkanie z młodszą stażem grupą, a mianowicie z Inverted Mind, które swego czasu już u na naszych łamach gościła. Miała zagościć ponownie za sprawą debiutanckiego albumu "Nothing But Suffering", który choć był niezły to nie poruszył mnie na tyle bym chciał o nim pisać. Sytuacja wygląda zgoła inaczej w przypadku najnowszego drugiego albumu studyjnego, którym panowie przerywają ponad trzy letnie studyjne milczenie.
Krakowskie trio istnieje od 2011 roku i reprezentuje równie ekstremalne granie choć czerpiące z nieco nowszych i świeższych wzorców mieszając w swojej stylistyce stoner, sludge i szczyptę progresywnego death metalu spod znaku Opeth, co szczególnie uwydatniło się właśnie na najnowszym albumie. Zawarta na "Broken Mirror" muzyka wydała mi się ciekawsza niż na debiucie, także ze względu na okładkę, która jest dużo lepsza niż poprzednio, niestety nadal do najładniejszych nie należy. W moim odczuciu znacznie lepiej całość by się prezentowała z wyśrodkowanym logiem, tak jak ma to miejsce z tytułem i bez odbicia w lustrze, które znów wykorzystuje tę okropną technikę łączenia twarzy w jakiś bezduszny i bezkształtny twór. Wypada to słabo, zwłaszcza w porównaniu do intrygującej i symetrycznej okładki albumu "Nihilist" Pandemonium opisanego wyżej. Zostawmy jednak estetykę okładek i przejdźmy do rzeczy najważniejszej, czyli muzyki.
O ile poprzednik wydawał mi się nieco zbyt wygładzony i plastikowy to zdecydowanie nie można tego powiedzieć o najnowszym albumie. Słychać to już w otwierającym "Cold Breath", który uderza surowizną i ciężarem riffów, głośną i potężną perkusją oraz ogromną dawką agresji, wściekłości czy też raczej furii. Równie soczysty, gęsty i monumentalny jest utwór tytułowy, który wylądował na drugiej pozycji. Nie ma także zmiłuj w ociekającym doomową duchotą i ostrymi riffami numerze kolejnym "Self-Potrait", w którym nie brakuje atmosfery, melodii i świetnej techniki. Odrobinę wolniej jest w rewelacyjnym "Subconscious", czyli numeru czwartego, ale i tu nie brakuje świetnego brzmienia, ostrych riffów, a nawet wyrazistego basu. Równie udany jest "Perception Chains" w którym nawet na moment nie siada tempo. Tak się też nie dzieje w melodyjnym "Fear", który zwalnia jeszcze bardziej, ale i w nim nie brakuje soczystych, ostrych riffów. Po prostu miodzio. W tej samej stylistyce utrzymany jest "Deep Hole", który swoim depresyjnym klimatem wręcz każe się kiwać w rytm. Po nim z impetem wpada przedostatni na płycie "Lost In my Own Fears" i również on naprawdę potrafi nieźle przetrzepać, a oto przecież w takim graniu chodzi. Nieco inny jest finałowy "Let Your Freedom Be Your Grave", który jeszcze bardziej kieruje się w duszną, doomową atmosferę. Nadal jednak jest surowo, soczyście i monumentalnie. Do tego rwa prawie dwanaście minut z krótką przerwą mniej więcej w połowie. Nie umiem stwierdzić czy po niej zaczyna się nowy numer czy to dalszy ciąg, cover czy też ponownie nagrany fragment poprzednika, ale instrumentalny pasaż z jękami, płaczem i szeptami wypada znakomicie - potężnie, niepokojąco i odpowiednio depresyjnie i oczyszczająco zarazem.
Inverted Mind na swoim drugim albumie bynajmniej prochu nie odkrywa, ale słucha się go nader przyjemnie. Wżera się w głowę swoim surowym, gęstym brzmieniem i nawet jeśli słyszeliście już podobnego grania w swoim życiu sporo to nie mam wątpliwości, że nie będziecie się tutaj nudzić. Owszem w pewnym momencie może nieco nużyć natężenie ciężaru i agresji, brakować chwili wytchnienia czy nawet pewna zachowawczość, podobnie jak w przypadku Pandemonium, ale to naprawdę potężna i solidna dawka bardzo porządnie granego ponadgatunkowego ekstremalnego metalu i do tego jeszcze z naszego kraju. Warto posłuchać i trzymać kciuki za tę grupę, bo tym materiałem udowadniają, że mogą jeszcze sporo namieszać. Ocena: 8/10
Przechodzimy przez wspomnianą bramę do świątyni Ghouli. Pod takim anglojęzycznym tytułem kryje się bowiem znakomity numer czwarty, który także daje nieźle popalić. Tu ponownie wraca atmosfera, robi się duszniej i bardziej doomowo, ale to tylko zmyła, bo po chwili znów jest szybciej i bardziej melodyjnie. Bardzo podobnie zaczyna się "Altar Of Life" w którym duszny klimat świetnie miesza się z surowymi typowo death metalowymi riffami i powolnym tempem. Nawet na chwilę nie postanawiają zwolnić tempa w ociekającym mrokiem "Quantum Funeral", którego ociężały wstęp najpierw usypia czujność, a następnie delikatnie przyspiesza. W tym samym tonie utrzymany jest "In Lord We Trust" i w pewnym momencie można nieco zatęsknić za odrobinę żywszym graniem, ale to nie oznacza że to zły kawałek, poniżej pewnego poziomu Pandemonium nie schodzi. Kapitalnie wypada jedyny na albumie polskojęzyczny "Przyjdź Królestwo Twoje", który wżera się w głowę i przywodzi trochę na myśl dawny Frontside, jak również polskojęzyczne numery Vadera. Trochę egzotyki przychodzi w melodyjnym, ale zarazem odpowiednio surowym i mrocznym "The Darkest Valley", który również nieźle wżera się czerep i nawet jeśli nie zostanie na dłużej, to w momencie słuchania jest naprawdę przyjemnie i odpowiednio ciężko.
Wszystkie skojarzenia nie będą mylne, ale nie są one wyznacznikiem dla płyty jaką nagrało Pandemonium. Nie będzie nim także bardzo podobny i równie udany album poprzedni. W swojej warstwie jest to granie bardzo solidne, miejscami może nieco nużące i zachowawcze, a przede wszystkim zanurzone w określonej i ekstremalnej stylistyce. "Nihilist" w tym graniu, a zwłaszcza w jego polskiej odmianie, rewolucji nie przynosi, ale nie można powiedzieć, że nie jest to album udany. Wielbiciele takich klimatów, a zwłaszcza zatwardziali fani łódzkiej formacji poczują się tu jak w domu, a zachowawczość nie powinna nikomu przeszkadzać, bo album wchodzi gładko mimo swojego wspomnianego już nieco zachowawczego stylu. Ocena: 7/10
2. Inverted Mind - Broken Mirror (2017)
Z Łodzi jedziemy do Krakowa na spotkanie z młodszą stażem grupą, a mianowicie z Inverted Mind, które swego czasu już u na naszych łamach gościła. Miała zagościć ponownie za sprawą debiutanckiego albumu "Nothing But Suffering", który choć był niezły to nie poruszył mnie na tyle bym chciał o nim pisać. Sytuacja wygląda zgoła inaczej w przypadku najnowszego drugiego albumu studyjnego, którym panowie przerywają ponad trzy letnie studyjne milczenie.
Krakowskie trio istnieje od 2011 roku i reprezentuje równie ekstremalne granie choć czerpiące z nieco nowszych i świeższych wzorców mieszając w swojej stylistyce stoner, sludge i szczyptę progresywnego death metalu spod znaku Opeth, co szczególnie uwydatniło się właśnie na najnowszym albumie. Zawarta na "Broken Mirror" muzyka wydała mi się ciekawsza niż na debiucie, także ze względu na okładkę, która jest dużo lepsza niż poprzednio, niestety nadal do najładniejszych nie należy. W moim odczuciu znacznie lepiej całość by się prezentowała z wyśrodkowanym logiem, tak jak ma to miejsce z tytułem i bez odbicia w lustrze, które znów wykorzystuje tę okropną technikę łączenia twarzy w jakiś bezduszny i bezkształtny twór. Wypada to słabo, zwłaszcza w porównaniu do intrygującej i symetrycznej okładki albumu "Nihilist" Pandemonium opisanego wyżej. Zostawmy jednak estetykę okładek i przejdźmy do rzeczy najważniejszej, czyli muzyki.
O ile poprzednik wydawał mi się nieco zbyt wygładzony i plastikowy to zdecydowanie nie można tego powiedzieć o najnowszym albumie. Słychać to już w otwierającym "Cold Breath", który uderza surowizną i ciężarem riffów, głośną i potężną perkusją oraz ogromną dawką agresji, wściekłości czy też raczej furii. Równie soczysty, gęsty i monumentalny jest utwór tytułowy, który wylądował na drugiej pozycji. Nie ma także zmiłuj w ociekającym doomową duchotą i ostrymi riffami numerze kolejnym "Self-Potrait", w którym nie brakuje atmosfery, melodii i świetnej techniki. Odrobinę wolniej jest w rewelacyjnym "Subconscious", czyli numeru czwartego, ale i tu nie brakuje świetnego brzmienia, ostrych riffów, a nawet wyrazistego basu. Równie udany jest "Perception Chains" w którym nawet na moment nie siada tempo. Tak się też nie dzieje w melodyjnym "Fear", który zwalnia jeszcze bardziej, ale i w nim nie brakuje soczystych, ostrych riffów. Po prostu miodzio. W tej samej stylistyce utrzymany jest "Deep Hole", który swoim depresyjnym klimatem wręcz każe się kiwać w rytm. Po nim z impetem wpada przedostatni na płycie "Lost In my Own Fears" i również on naprawdę potrafi nieźle przetrzepać, a oto przecież w takim graniu chodzi. Nieco inny jest finałowy "Let Your Freedom Be Your Grave", który jeszcze bardziej kieruje się w duszną, doomową atmosferę. Nadal jednak jest surowo, soczyście i monumentalnie. Do tego rwa prawie dwanaście minut z krótką przerwą mniej więcej w połowie. Nie umiem stwierdzić czy po niej zaczyna się nowy numer czy to dalszy ciąg, cover czy też ponownie nagrany fragment poprzednika, ale instrumentalny pasaż z jękami, płaczem i szeptami wypada znakomicie - potężnie, niepokojąco i odpowiednio depresyjnie i oczyszczająco zarazem.
Inverted Mind na swoim drugim albumie bynajmniej prochu nie odkrywa, ale słucha się go nader przyjemnie. Wżera się w głowę swoim surowym, gęstym brzmieniem i nawet jeśli słyszeliście już podobnego grania w swoim życiu sporo to nie mam wątpliwości, że nie będziecie się tutaj nudzić. Owszem w pewnym momencie może nieco nużyć natężenie ciężaru i agresji, brakować chwili wytchnienia czy nawet pewna zachowawczość, podobnie jak w przypadku Pandemonium, ale to naprawdę potężna i solidna dawka bardzo porządnie granego ponadgatunkowego ekstremalnego metalu i do tego jeszcze z naszego kraju. Warto posłuchać i trzymać kciuki za tę grupę, bo tym materiałem udowadniają, że mogą jeszcze sporo namieszać. Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz