niedziela, 29 grudnia 2019

Podsumowanie 2019 roku według naczelnego


Kolejny rok się kończy i znów trzeba zrobić podsumowanie. Naprawdę, bez bicia się przyznam, że strasznie nie chciałem znowu tego robić. Nie dlatego, że nie było w roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów dobrych czy złych płyt. Bo ani jednych, ani drugich nie brakowało. Nie dlatego, że jakieś znudzenie się pojawiło, bo jak już tłumaczyłem w listopadowym Wilku Kulturalnym nie w tym rzecz. Problem tkwi w tym, że nie potrafiłem przesiać tych zwłaszcza dobrych na tyle, by wyszczególnić tylko kilka z nich, bo moja lista przez cały rok po prostu rosła. Nie będzie więc w tym roku podsumowania takiego jak dawniej: nie będę dzielił na osobne posty polskiej i zagranicznej muzyki, dzielił na najlepsze i najgorsze, a przedstawię dziesięć płyt, które ostatecznie wybrałem i do których przez cały rok wracałem najczęściej. Nie o wszystkich jeszcze napisałem, a nawet są takie, które cierpliwie czekają na odsłuch (!). W zestawieniu dołączam wyróżnienia dla tych, które nie znalazły się w szczęśliwej dziesiątce i nie umieszczam płyt, które leżą na mojej kupce wstydu oraz tym razem nie wspominam o najważniejszych dla mnie wydarzeniach i oczekiwaniach na przyszły rok...

Wyróżnienia:

Rhapsody Of Fire - The Eighth Mountain/Turilli Lione Rhapsody - Zero Gravity 

Tegoroczny sezon włoskiej telenoweli fantasy "Rapshody" zaskoczył chyba wszystkich. Do tego zaskakująco pozytywnie. W tej bitwie nie ma przegranych, ale zwycięstwo należy i tak do wyłącznie jednej z inkarnacji formacji. Oryginalne Rhapsody (Of Fire) w nowym składzie postawiło na podróż sentymentalną do złotych czasów gatunku oraz swoich korzeni zaczynając nową sagę i zgrabnie przenosząc brzmienie lat 90tych we współczesność, nie popadając przy tym w parodię. "The Eighth Mountain" to płyta zrealizowana sprawnie i zaskakująco świeżo, a finał z pośmiertnym udziałem Christophera Lee za każdym razem potrafi wyciągnąć z przysłowiowych kapci. Drugie Rhapsody, czyli to sygnowane obecnie dodatkowo nazwiskami Turilliego i Lione z kolei wydało album kontynuujący dwie wcześniejsze albumy wydane jako Luca Turilli's Rhapsody, ale także z powodzeniem spoglądając w przeszłość, wreszcie z niezłym zasugerowaniem przyszłości tej grupy. "Zero Gravity" nie jest albumem tak świeżym czy zaskakującym jak ten od Rhapsody (Of Fire), ale ma naprawdę dobre momenty. Nie przyciąga, ale też nie odrzuca. Z nieznaczną przewagą wygrało jednak właśnie Rhapsody (Of Fire), a przyszłość obu grup maluje się w ciekawych barwach: jeśli bowiem obie nie spoczną na laurach niebawem dostaniemy kolejną dawkę interesującej muzyki w gatunku symfonicznego power metalu z domieszką fantasy (lub nowoczesności), a może nawet - co może się jeszcze wydawać marzeniem ściętej głowy - dojdzie do pogodzenia i połączenia z powrotem w jeden zespół o nazwie Rhapsody, zataczając tym samym pełne koło? Czas pokaże, ale na pewno mijający rok okazał się dla obu inkarnacji po prostu dobry. (Nasze pełne recenzje, w kolejności ukazywania się: tutaj i tutaj)

Vermona Kids - Very Sorry

Skoro mowa o powrotach do lat 90tych, to nie może zabraknąć tych do czasów podwórkowych, grunge'u z radia czy dzisiejszych dwudziesto i trzydziestoparolatków, czyli także mojego dzieciństwa. Debiut rodzimego Vermona Kids to najtisy pełną gębą wypełniony gumą Donald albo Turbo, do tego z jajem i werwą. W podsumowaniu naszej recenzji (tutaj) pisaliśmy następująco: Vermona Kids to grupa złożona z prawdziwych podwórkowych urwisów, które co rusz wymyślają nowe zabawy, a do domu wracają za każdym razem umorusani, ku rozpaczy mamy, której właśnie skończył się proszek do prania. Nie wstydzą się zaglądania w zakamarki pełne zakurzonych fotografii i kaset magnetofonowych z hitami początku lat 90tych i tego nieco późniejszego okresu również, nie ma tu jednak miejsca na mrużącą oczy zza węgła falę nu-metalu. To płyta pełna radochy, bezpretensjonalności, dobrej energii, a do tego o czasie, który z jednej strony wydaje się być krótki, ale z drugiej jest idealnie wyważony i dzięki temu nie nudzi się za szybko. Dwadzieścia siedem minut, które serwują na swojej pierwszej płycie to mieszanka wybuchowa Zozolami i lemoniadą zjadaną na sucho, która potrafi poprawić humor i porządnie nakręcić. Mam też nadzieję, że energii Dzieciakom starczy na jeszcze kilka takich wydawnictw i, że będzie o nich głośno, bo nie tylko mi, ale wszystkim, którzy przyjdą się z nimi pobawić, będzie przykro.

Noże - Gniew

Nowa polska wytwórnia Fonobo weszła na rynek z mnóstwem świetnie zapowiadających się młodych polskich - a jakże! - formacji bawiących się stylistykami, gatunkami i w większości wypadków tworzących po polsku właśnie. Jedną z nich jest grupa Noże nie kryjąca fascynacji punkiem, szkołą pisania tekstów w stylu T.Love czy Pidżamy Porno choćby, a przy tym z własnym pomysłem na siebie i swoją muzyką. W podsumowaniu pisaliśmy następująco: Te dziesięć kawałków zamkniętych w zgrabnym czasie trzydziestu siedmiu minut mogą się niektórym wydać zbyt chłodne, może nawet za sterylne, ale doskonale pokazują, że Noże mają na siebie pomysł i skłaniają do refleksji nie tylko dźwiękami, ale także tekstami. Utwory nie należą do najłatwiejszych pod względem atmosfery, nie epatują głośnym graniem, ale potrafią wbić w ziemię. Chłopaki tną nie ostrymi riffami, a precyzyjnie napisanymi słowami i klimatyczną muzyką. Na próżno jednak szukać tutaj prostoty, bo w lirykach mnóstwo jest niejednoznaczności, intrygujących zestawień i przemyśleń, których nie da się wychwycić przy jednym odsłuchu. Wreszcie, do samej płyty należy podejść kilkukrotnie, bo ten pierwszy raz może być nieprzyjemny, sprawiać nawet wrażenie, że jest to materiał nierówny. Nic bardziej mylnego, bo moim zdaniem, to jeden z najbardziej zaskakujących polskich debiutów ostatnich paru lat: szczery, bezkompromisowy, przyciągający. (Pełna recenzja: tutaj)

Mùlk – I

Kolejni na liście polscy debiutanci, ale nie należący do wytwórni Fonobo. Trójmiejska formacja, która wyrosła na gruzach Moose the Tramp i z doświadczeniami zebranymi między innymi w Me and That Man postawiła na alternatywę wymieszaną z brudnym folkiem i bluesem. Pełno tu poetyckiego spojrzenia, mroku, niekonwencjonalnego spojrzenia na społeczeństwo, baśnie lub historię przez pryzmat tułającego się przez ten świat barda z gitarą w rodzaju Toma Waitsa czy Boba Dylana, ale podlanego współczesnością i ostrym miejscami rockiem. Na tej płycie jest gęsto, czasem teatralnie, a nawet sięga się po jazz, a sama formacja ma silne zaplecze, spory potencjał i ogromną ilość pomysłów, które mam nadzieję wyewoluują w równie intrygujące kolejne płyty, a zwłaszcza takie, które będą jeszcze bardziej spójne i przemyślane. Nie obraziłbym się też jakby w konwencji, którą Mùlk obrał na tej płycie powstał brudny i mroczny koncept album oparty wokół kaszubszczyzny, słowiańszczyzny i różnych podań, które gdzieś majaczą między dymem papierosów, a mgłą ukrywającymi się między dźwiękami. (Pełnej recenzji nie ma i nie wiem czy będzie)


Nene Heroine - Total Panorama

Poznana przeze mnie dopiero na jesieni formacja Nene Heroine, choć sam debiutancki krążek jest z lipca, przez kilka tygodni nie schodziła z mojej playlisty i ciągle na nią wraca. Ta młoda trójmiejska grupa gra jazz, delikatnie łączący się z rockowym pazurem. Słychać, że jest to granie młodzieńcze, trochę szafujące kliszami, jakby nie do końca jeszcze ograne i opierzone, ale zdradzające ogromne możliwości, aspiracje i umiejętności młodych muzyków. "Total Panorama" urzeka fantastyczną czarno-białą okładką, a muzycznie zabiera w ciekawą, niekoniecznie nowoczesną podróż po jazzowych właśnie panoramach rozpisanych na chwytliwe i niezbyt długie kompozycje, ale sięgające też po eksperymenty z dźwiękami, rozbudowane formy, ambientowe wstawki, intensywne rozwinięcia i powtórzenia godne jazzowych Mistrzów, tak polskich jak i zagranicznych. Warto się chłopakom bacznie przyglądać, bo przecierając dobrze znany szlak swoim pierwszym albumem robią bardzo dobre wrażenie i pokazują, że następne płyty mogą być jeszcze ciekawsze, jeszcze bardziej złożone także pod względem technicznym, nie wycięte według szablonu, pomysłowo lawirując między ambitnością, a świeżym alternatywnym spojrzeniem jakiego w tym graniu trochę obecnie brakuje i jestem niemal pewien, że następny album będzie nie tylko jeszcze lepszy od debiutu, ale i wręcz nowatorski. (Pełnej recenzji nie ma i nie wiem czy będzie)


Modern Lies - Ekstrawertyka

Bodaj największe zaskoczenie roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów, które nie wskoczyło ostatecznie do wielkiej dziesiątki, ale musi być wyróżnione. Nie będę się tu jednak rozpisywał na nowo, ani cytował samego siebie - odsyłam do recenzji i powtórzę jedynie: Chapeau bas!

Wielka dziesiątka:

10. Bastard Disco - China Shipping

Uwaga! Statek z wybuchowym towarem na pokładzie! - tak zacząłem recenzję drugiego albumu warszawskiej grupy Bastard Disco, który urzekł mnie okładką i zawartością - ponownie zabierającą prosto w lata 90te. Kontenerowiec, jak określiłem sobie płytę, jest pełen małych perełek utrzymanych w alternatywie tamtego czasu, a poznajemy zaledwie ułamek tego, co na swoim pokładzie ma prujący przez okładkę statek. Tu co prawda nie ma śpiewania po polsku, a po angielsku, ale mimo to całość klei się ze sobą wprost znakomicie. W podsumowaniu naszej recenzji (tutaj) zaś pisałem następująco: Ten wypełniony po brzegi niebezpiecznym ładunkiem kontenerowiec dziarsko sunący samym środkiem okładki trwa zaledwie pół godziny, ale może to być jedno z najlepszych trzydziestu minut jakie usłyszycie w tym roku, zwłaszcza gdy mówimy o polskiej muzie. To podróż sentymentalna do czasów niesłusznie dawno minionych, kiedy życie było prostsze a podwórka pełne dzieciaków, które na takiej muzie wyrastały. Do tego podana z niesamowitym polotem, radością i szacunkiem do źródeł, brzmiąca jakby była wyrwana z tamtych lat, a zarazem bardzo współczesna - na przekór modom i trendom, zupełnie tak samo jak parę dni wcześniej pisałem o krakowskim WAVS. Bastard Disco daje się poznać nie jako stracony potencjał czy użalanie się nad przeszłością, ale jako niezatapialny kontenerowiec, który z impetem wpłynie nie do portu, a prosto do Waszego pokoju z głośników i głośnym trąbieniem ogłosi swoje przybycie. Made In China? Nie, in Poland! A kontenerów z dobrą muzą jak widać starczy dla każdego, także nie wstydźcie się i słuchajcie, bo naprawdę warto!

9. Żurkowski - Włóczęga

Pełnometrażowy debiut grupy Żurkowski, sygnowanej nazwiskiem wokalisty i gitarzysty Łukasza Żurkowskiego mogłaby się z powodzeniem odnaleźć w katalogu Fonobo, choć ich wytwórnią jest Mystic Productions. Poznałem trochę przypadkiem - nie ma przypadków - gdy Swiernalis, którego drugi pełnometrażowy album ma się pojawić w przyszłym roku, zamieścił na swoich stronie jeden z teledysków promujących nadchodzącą wówczas płytę (zdaje się, że była to "Ciemność" będąca też częścią Męskiego Grania) i z entuzjazmem pisząc o tym, co przyszykował jego przyjaciel. A przyszykował rzecz bardzo udaną i smakowitą. Mocno osadzoną w rockowym brzmieniu, ale nie bojącej się subtelnego flirtu z elektroniką, czy nawet minimalistyczną formą. Do tego dochodzą bardzo dobre teksty i przemyślana wizja zawarta w obrazach uzupełniających kawałki w teledyskach. Warto sprawdzić samemu, bo to jeden z tych młodych polskich twórców, którzy nie robią wokół siebie szumu, a naprawdę potrafią zauroczyć swoją twórczością. (Pełnej recenzji nie ma i nie wiem czy będzie)

8. Ralph Kaminski - Młodość 

Drugi album Ralpha Kaminskiego został wydany przez wytwórnię Fobobo. Jego interesujący debiut nie był mi znany przed poznaniem jego najnowszego krążka, ale po usłyszeniu "Młodości" nadrobiłem zaległość. O ile więc pierwszy album zgrabnie, ale miejscami nieśmiało przecierał pewne szlaki wynikające z inspiracji i możliwości młodego muzyka, o tyle najnowszy potrafi naprawdę zaskoczyć i zachwycić. Począwszy od konsekwentnego sztafażu stylistyką w teledyskach - trochę kiczowatych, trochę przerysowanych - poprzez zmianę wizerunku z chłopaczka w okularkach i golfie w wyciągniętego rodem z końcówki lat 70tych bywalca dyskotek, a kończąc na intrygujących, odważnych i społecznie zaangażowanych i nie zawsze oczywistych polskojęzycznych tekstach. Do tego wszystkiego dochodzą ogromne możliwości wokalne Kaminskiego, które wręcz mogą przyprawić o zawrót głowy, zwłaszcza w świetnym połączeniu z bombastyczną niemal dyskotekową mieszanką elektroniki, rocka i uśpionej piosenki aktorskiej przefiltrowanej przez zapatrzenia w twórczość Wodeckiego albo Niemena. Zwłaszcza tego ostatniego jeśli się dobrze wsłuchać w wokal tego chłopaka -  podobna skala, podobne wibracje, a niektóre partie mogłyby kruszyć ściany i roztrzaskiwać szklanki. Przy tym wszystkim słychać też ogromne opanowanie, emocje i zabawę konwencjami. Warto "Młodość" sprawdzić samemu i śledzić twórczość, rozwój Ralpha, bo to jeden z najbardziej może nie w czystym sensie oryginalnych artystów, ale na pewno bardzo nietuzinkowych, takich które wyrastają na osobowość i potrafią się z tym swoim charakterkiem, jak również zadziornością i bezczelnością doskonale obchodzić. (Pełnej recenzji nie ma i nie wiem czy będzie)

7. Dream Theater - Distance Over Time

Tak, to prawda, że w recenzji oceniłem ją tylko na Pierwszą Kwadrę, ale nie oznaczało to wcale, że w podsumowaniu roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów się nie pojawi. Mam co do tej płyty zastrzeżenia, choć może nie tak ostre jak chcieliby co niektórzy, ale uważam że to naprawdę dobra płyta, a na pewno zdecydowanie lepsza od "The Astonishing", do której chce mi się wracać i cieszyć niezłą formą w jakiej znajduje się obecnie ta zasłużona oraz wciąż ważna dla mnie grupa. W podsumowaniu naszej recenzji (tutaj) pisałem między innymi następująco: Dreamy pokazały klasę wracając do korzeni i szczerze mówiąc już nie mogę się doczekać piętnastego krążka, który mam nadzieję, będzie pod każdym względem jeszcze lepszy od "Distance Over Time", który nie odkrywa w progresywnym graniu nic nowego, ale też nie próbuje tego robić - to po prostu udany, choć nie wybitny, album zasłużonego zespołu, który jeszcze się nie żegna, ale ma świadomość wyczerpywania się formuły i nieuchronnego końca każdej, nawet najlepszej, historii. W zeszłym roku pokładałem w nim bowiem duże nadzieje i w zasadzie się nie zawiodłem, a to już całkiem sporo, by podkreślić to także umieszczeniem tego albumu  w tym zestawieniu, bo choć lata lecą, to Dream Theater niezmiennie pozostaje jednym z moich najukochańszych zespołów jakie kiedykolwiek usłyszałem i odnoszę wrażenie, że jeszcze długo się to nie zmieni.

6. Teramaze - We Are Sodiers

Szósty album Australijczyków (choć najbardziej znane są te trzy wcześniejsze, a o dwóch najwcześniejszych nie mówi się w ogóle) to solidna porcja nowoczesnego progresywnego metalu. O "Her Halo" sprzed czterech lat pisałem (tutaj) w podsumowaniu następująco: Ta płyta to czysta konfekcja progresywnych brzmień. Sprawna, brzmiąca nowocześnie i świeżo, ale nie ma tutaj absolutnie niczego nowego. Szukający innowacji będą się nudzić, a Ci którzy oczekują rozrywki i przedsmaku przed kolejnym dziełem bogów, będą się świetnie bawić. W moim odczuciu jednak takie albumy nie są potrzebne, a dla Teramaze jest to zdecydowany krok w tył, bo na swoich dwóch poprzednich albumach byli już w zupełnie innym, ciekawszym miejscu, gdzie także progresywna tradycja łączyła się z nowoczesnością, ale przynajmniej wypracowywali na nich swój własny styl, tutaj niestety własnej tożsamości po prostu zabrakło. Co zaś się tyczy najnowszego albumu, na pewno dobrze się stało, że zrobili sobie przerwę oraz że wrócił do nich oryginalny wokalista Brett Rerekura. Muzycznie także nabrali rumieńców unowocześniając swoje brzmienie, ale i kontynuując ścieżki obrane na trzech wcześniejszych krążkach. To, co Australijczycy prezentuję na "We Are Soldiers" to nowoczesny metal progresywny z domieszką modern metalu i szczyptą power metalu z którego zawsze dość mocno czerpali. To granie żywe, nieźle wpadające w ucho i zaskakująco dobrze balansujące między podejściem technicznym, a selektywnym brzmieniem, miejscami wręcz kojarzącym się z Linkin Park (zwłaszcza gdy mówimy o znakomitych wokalach Rerekury często przypominających także Daniela Tompkinsa z Tesseract). Co ciekawe, poprzedni wokalista Peachey wrócił już do składu, a Rerekura znów odszedł - Nathana bowiem można ponownie usłyszeć w dodatkowym singlu "The Heist", który równie udanie wpisuje się w stylistykę tej płyty, ale jest też osobnym wydawnictwem. Wreszcie, "We Are Soldiers" był jednym z najczęściej słuchanych przeze mnie krążków w tym roku i do tego doskonale wpisując się w brzmienia zbliżone do ich kolegów z Norwegii, czyli Rendezvous Point. (Pełnej recenzji nie mai nie wiem czy będzie)


5. Rendezvous Point - Universal Chaos

Pamiętam, że ich widziałem ponad trzy lata temu w gdyńskim Uchu (relacja tutaj) razem z Arkentype oraz Haken. Nie jestem jednak pewien czy ów koncert był z ich utalentowanym perkusistą, czyli Baardem Kolstaadem, który gra obecnie również w Leprous. Ta Norweska grupa nie zrobiła wówczas na mnie zbyt dobrego wrażenia, ale mimo to, śledzę ich poczynania. Dość klasyczny debiut "Solar Storm" z 2015 roku nie zdradzał jednak jak rozwinie się ta grupa. Najnowszy album jest dużo ciekawszy, bardziej nowoczesny i znacznie lepiej zrealizowany brzmieniowo i kompozycyjnie. Jest melodyjnie, nietuzinkowo, elektronika i ostre gitary genialnie uzupełniają się z perkusją Kolstada, który podobnie jak na "Pitfalls" Leprous swoją grą nie tylko pokazuje ogromny talent i wyczucie, ale też niemal rozwala przysłowiowy system. Znakomicie zresztą wypada też wokalista Geirmund Hansen, który fantastycznie się wyrobił i wyraźnie wzoruje się na Einarze Solbergu, wokaliście Leprous. A skoro dwuktrotnie mowa o tej grupie, to zmyślnie, ale we własnym stylu chłopaki (i basistka Gunn-Hilde Erstad) poruszają się po rejonach bardzo bliskich Leprous właśnie. To nowoczesny, bardzo intrygujący progresywny album, który zachwyca także niezwykłą radiową lekkością i pokazuje, że w tym gatunku jeszcze sporo można zagrać i przyciągnąć do siebie fantastyczną atmosferą. Brawa! (Pełnej recenzji nie ma i nie wiem czy będzie)

4. Sâver - They Came With Sunlight

Debiutancki album tria z Norwegii wydany przez Pelagic Records to jeden z tych krążków, który towarzyszył mi przez cały rok i ciągle nie mam go dosyć. Wydany w marcu krążek nie odkrywa niczego nowego, bo panowie stawiają na post-metal z domieszką sludge, może nawet drone i szczyptą black metalu. Jednocześnie jest to podane tak genialnie, że człowiek po prostu znika - zatapiając się w dźwiękach, niesamowitej atmosferze, gęstym brzmieniu i budowaniu klimatu. Jest surowo i brudno, a jednocześnie monumentalnie.Wolne, funeralne, a nawet ambientowe płynące momenty przechodzą do potężnych uderzeń, gęste i ciężkie fragmenty przenikają się ze pojedynczymi tonami, a nad tym co jakiś góruje soczysty harshowany wokal. To album ciemny, nieprzyjemny, ale jednocześnie zachwycający i paradoksalnie rozświetlający ten mrok, rozwiewając także trochę skostniałe formuły gatunkowe i bawiąc się konwencjami znanymi z albumów Neurosis, YOB, a nawet nie istniejącej już kapel Kylesa czy założeniami do jakich przyzwyczaił nas Mastodon. To jedna z płyt totalnych, takich które się chłonie i daje się im pochłonąć w pełni. (Pełnej recenzji nie ma i nie wiem czy będzie)

3. Mazolewski/Porter - Philosophia

Ani Mazolewskiego, ani Portera nie trzeba nikomu przedstawiać. Obaj panowie dość często ze sobą współpracują, choć dopiero w tym roku zdecydowali się na pełnometrażową wspólną płytę. "Philosophia" balansuje między brudnym rockiem i bluesem, miesza się z alternatywą. Flirtuje z zadymionymi piosenkami wyjadaczy co to tyle wypili i tyle przeżyli, z mocnymi utworami o miłości czy umieraniu więc w sumie standardowo można by rzec, ale kurczę jak to jest nagrane! Jest mocno, jest melancholijnie, od początku do końca tak, że człowiek łapie się na włączaniu płyty w zapętleniu. Znalazło się tutaj miejsce na stylizacje pod Boba Dylana, Johnny'ego Casha, a nawet King Crimson czy w duchu The White Stripes albo nawet Royal Blood. Jest absolutnie fenomenalna do tego stopnia, że nie wiem czy powinno się ją polecać wszystkim czy po prostu zakazać - kto to widział dziś nagrać tak wielowątkowy romans z bluesem i rockiem, który tak dobrze koi serducho, a do tego jest wręcz absurdalnie równy od pierwszego do ostatniego dźwięku! (Pełnej recenzji nie ma i nie wiem czy będzie)

2. Lion Shepherd - III

Przy okazji "Heat" pisałem, że Lion Shepherd wciąż jeszcze jest takim młodszym bratem Riverside, który co prawda ma już wypracowaną własną stylistykę i brzmieniową paletę, ale będącą grupą konsekwentną, pomysłową i co najważniejsze poszukującą. Najnowszy, zatytułowany po prostu "III" ukazał się wiosną roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów i stanowi kolejny znakomity rozdział w historii i dyskografii tej formacji. Do tego wszystkiego skład Lion Shepherd wzmocnił jeden z najlepszych polskich perkusistów - Maciej Gołyźniak, którego gra pchnęła twórczość grupy w przestrzeń, której co prawda nie brakowało na poprzednikach, ale jednocześnie nadała nowym numerom jeszcze więcej mocy. - tak zaczynałem recenzję najnowszego albumu Lion Shepherd (całość tutaj) do którego przez cały rok wracałem z zapartym tchem, chłonąc piękno i niesamowite dźwięki zawarte na tym krążku i ciesząc się, jak ta fantastyczna formacja się rozwija. Podsumowywałem zaś następująco: To płyta, która zyskuje z każdym odsłuchem, ale potrafi porwać już przy pierwszym, tylko po to by przy następnych pozwalać odkrywać coraz to nowe elementy i faktury. Mniej tu co prawda orientalizmów, które tak znakomicie sprawdzały się na "Hiraeth" czy "Heat", nie jest też przesadnie ciężki, bo nawet te hard rockowe fragmenty panowie dozują oszczędnie, ale za to niesamowicie zrealizowany. Brzmienie bowiem jest tutaj bardzo naturalne, żywe i imponujące - słychać to szczególnie w grze Gołyźniaka, który muzyce Lion Shepherd nadał nowych wymiarów i barw. Nie mam wątpliwości, że warszawska formacja to jeden z tych zespołów, które wypada znać, a ta płyta udowadnia, że są grupą nietuzinkową, konsekwentną, a nie jednorazowym wystrzałem. "III" rozbudza apetyt na więcej i mam nadzieję, że tym razem kolejny krążek przyjdzie szybciej niż miało to miejsce dotychczas - a i nie pogardziłbym jakby tym razem był cięższy, jeszcze bardziej pogmatwany i gdyby jednak nie rezygnowano z orientalnych elementów. Będę nadal do niej wracał, ale przegrać pierwsze miejsce w moim zestawieniu mogła tylko z jedną grupą... norweskim Leprous.

1. Soen - Lotus/Leprous - Pitfalls 

Ex aequo!

Daleki jestem od stwierdzeń w rodzaju, że "niektórzy zadowolą się kopią Toola", jak mówią niektórzy komentujący najnowszy, czwarty już album szwedzkiej grupy Soen, który oczywiście wyrósł na fascynacji Maynardowymi dźwiękami, ale też od początku wyróżniał się na tle podobnych produkcji, a krążkiem "Lotus" po raz kolejny udowadniają swoją wysoką pozycję, nietuzinkową wizję i artystyczną dojrzałość. - tak zaczynałem naszą recenzję (tutaj) najnowszej płyty Soen. Do podsumowania dekady (tutaj) wybrałem co prawda ich debiut, ale najnowszy jest równie doskonały, bo ta grupa to jedna z tych, które nie wydają złego materiału. Ponownie mamy do czynienia z genialnie rozpisanym, luźnym konceptem lirycznym i fantastyczną warstwą muzyczną i brzmieniową. Jak napisałem, co doskonale podkreśla wielkość i swoisty dylemat wyboru tego jednego,  w podsumowaniu naszej recenzji: "Lotus" to album ocierający się o prawdziwy geniusz. To krążek dojrzały, przemyślany, o bogatym i bardzo selektywnym brzmieniu, a przy tym doskonale pokazujący Soen jako zespół ciekawy i stale się rozwijający, który dba o swoje brzmienie i szczegóły dźwiękowe. Można grupę wciąż posądzać czy też raczej przyrównywać do zespołów wokół których swój styl zbudowali i oparli, ale będzie to dla Szwedów krzywdzące. Wyraźnie słychać, że coraz bardziej odcinają się od zwykłego kopiowania, a będąc osobą która wcale nie uważała jakoby kiedykolwiek Soen był kopią kogokolwiek, konsekwentnie tworzą muzykę o potężnym ładunku emocjonalnym, a przy tym o wcale nie łatwej strukturze, przy tym wcale też nie komplikując swojej twórczości zbyt natrętnie. Obrany przez Soen na "Lotusie" kierunek to naturalna konsekwencja i kontynuacja tego, co usłyszeć już można było na równie udanych poprzednich wydawnictwach, która przede wszystkim spodoba się tym, którzy już z tą grupą się znają, choć jestem też niemal pewien, że i nowych wielbicieli powinna sobie zyskać.

Norwedzy z Leprous przeszli długą, ale bardzo ciekawą drogę do punktu w którym znajdują się obecnie. Od ciężkich, pokręconych pierwszych albumów przez łagodzenie brzmienia, poszukiwania własnej ścieżki i tożsamości, przez lekką i flirtującą z popem "Malinę", a na najnowszym kończąc. "Pitfalls" to moim zdaniem nie tylko najlepszy album Trędowatych, ale także budzący ogromne emocje, samemu będąc na nich także oparty. Siła tego albumu nie polega na szybkim granie czy ciężarze wynikającego z tego grania, a właśnie na subtelności, emocjach i genialnym klimacie z jednej strony bardzo niepokojącego, odpychającego, a z drugiej oczyszczającego i przyciągającego. To album fantastycznie zrealizowany, porażający i idealny do wielokrotnego odsłuchu, odkrywania go na nowo i wyłapywania rozwiązań, które przegapiło się wcześniej. Dzieło idealne, absolutne i po prostu fenomenalne. (Pełna recenzja zapewne będzie, o ile nie zapomnę)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz