Dwunasty, a właściwie trzynasty album studyjny włoskich weteranów symfonicznego power metalu, jeśli liczyć wydany dwa lata temu "Legendary Years" będący debiutem nowego składu w ramach którego po raz pierwszy można było usłyszeć perkusistę Manuela Lottera, a przede wszystkim nowego wokalistę Giacoma Voli, który zastąpił Fabia Lione przy mikrofonie. O ile studyjna kompilacja zawierająco na nowo zrealizowane klasyki okazał się całkiem niezłym przedsmakiem tego, czego można się spodziewać po odświeżonej grupie nadwyrężonej kolejnymi roszadami i kłótniami,o tyle ciężko było przewidzieć, czy faktyczny debiut nowego składu z premierowym materiałem okaże się udany. Na szczęście okazało się, że panowie nie tylko ambitnie postanowili wrócić do korzeni i rozpocząć nową sagę, ale też postawili sobie i drugiemu Rhapsody, temu od Turilliego i Lione, bardzo wysoką poprzeczkę do przeskoczenia...
Zacznijmy od grafiki okładkowej, która wyraźnie nawiązuje stylem nie tylko do wcześniejszych, zarówno tych starszych jak i nowszych, ale także przede wszystkim do tej z wydanego dwa lata temu "Legendary Years". Nie powinno to nikogo dziwić, bo za obie grafiki odpowiedzialny jest ten sam artysta, Francuz Alexandre Charleux.Podobny jest choćby element drzwi otwierających się pomiędzy górami, choć tym razem obserwujemy ją z perspektywy wędrowca, tudzież wojownika dopiero zbliżającego się do szczytu, lub stojącego na flankach jakiejś twierdzy i obserwującego z przestrachem rozstępujące się bramy do innego wymiaru z którego wychynie kolejna fala zła.
Nowa historia, którą grupa zaczyna na swoim najnowszym albumie to początek nowej sagi zatytułowanej "The Nephilim's Empire Saga". Przypomnijmy, że dotychczas Rhapsody (Of Fire) miało dwie sagi - "Emerald Sword Saga" rozpoczęta w 1997 roku debiutanckim "Legendary Tales" i kontynuowana do jej zakończenia w 2004 roku oraz "The Dark Secret Saga", którą rozpoczął jeden z najlepszych albumów Włochów "Symphony of Enchanted Lands II – The Dark Secret" z 2004 roku i była kontynuowana do płyty "From Chaos To Eternity" z 2011 roku, z czego cztery wyszły już po zmianie nazwy, kiedy do Rhapsody dopisano człon Of Fire. Dwa kolejne, "Dark Wings Of Steel" oraz "Into the Legend" nie były powiązane ze sobą żadną historią i stanowiły osobne krążki.
Nową sagę zaczyna krótkie "Abyss Of Pain", które wyłania się z przestrzeni mrocznym chórem i orkiestracją przechodzącą płynnie do rozpędzonego "Seven Heroic Deeds" przypominającym o dawnej świetności grupy - melodyjne solówki, bogate orkiestracje oraz chóry sprawiają, że słuchacz dosłownie cofa się o dwie dekady. Znakomicie brzmi też wokal Giacoma Voli, który z godnie z moimi przewidywaniami, dopiero na tym albumie w pełni pokazuje swoje możliwości. Śpiewa własną barwą i techniką, ale jednocześnie idealnie wpisując się w to, co stworzył Lione, nie stara się go kopiować, doskonale panując nad wysokimi rejestrami, falsetem, a nawet lekko harshowanymi fragmentami. Po mocnym wstępie przechodzimy do równie dobrego "Master Of Peace", który także wita szybkim tempem, wpadającymi w ucho melodyjnymi zagrywkami i klimatem niczym z lat 90tych. Jeszcze bardziej jak wyjęty ze złotych czasów Rhapsody jest singlowy "Rain Of Fury" imponujący rozmachem, chwytliwością i wpadającym w ucho intrem. Bogate klawisze, orkiestra i gitarowy riff, wreszcie ekspresyjny wokal Voli potrafią rozgrzać już od pierwszego odsłuchu. To utwór o bardzo klasycznej power metalowej konstrukcji przywodzącej na myśl nie tylko wczesne Rhapsody, ale także inne słynne grupy obracające się w tej stylistyce, wreszcie pod względem nowoczesnego brzmienia i techniki gry gitarzysty Roberta de Micheli zdaje się też mrugać troszkę okiem do DragonForce, a zwłaszcza ich pierwszej płyty "Valley Of The Damned". Odrobina spokoju przychodzi wraz z "White Wizard", którego tytuł zdaje się przywoływać samego Sarumana, ale nie o tej postaci jest ten utwór, bo wszakże panowie nie nagrali albumu o Tolkienowskim Śródziemiu. Choć nie brakuje tutaj szybszego rozwinięcia, to w porównaniu do wcześniejszych jest on nieco wolniejszy, bardziej liryczny i odrobinę balladowy, a Voli jeszcze mocniej pokazuje swoje możliwości wokalne i całkowicie własną barwę głosu, idealnie wpisującą się w to, co wcześniej wypracował Lione, do tego stopnia, że czasami linie wokalne bardzo przypominają te z pierwszych płyt.
Rhapsody Of Fire A.D 2019 |
W tych nieco spokojniejszych rytmach plasuje się też epicki, balladowy "Warrior Heart" jako żywo wyjęty gdzieś z pierwszych płyt z kapitalnym przypomnieniem średniowiecznej lekkości poprzez użycie fletów, choć i tu nie brakuje ostrzejszego uderzenia. To ten typ power metalowej ballady na którą nie obraziłby się też dawny Blind Guardian. Po nim czas na "The Courage to Forgive" wracający do szybszego i ostrzejszego grania z bogatym wykorzystaniem orkiestry i podniosłej atmosfery oraz znakomitymi, subtelnymi nawiązaniami zarówno do klasycznych płyt i tego, co najlepsze w power metalu czy neoklasyce, jak i tego to co w ostatnim czasie proponuje choćby holenderska Epica. Po serii cztero/pięcio minutowych numerów panowie serwują niemal dziewięcio i pół minutowy "March Against The Tyrant", który nie spuszcza z tonu i tempa. Melodyjny, neoklasycyzujący riff gitary i szybkie tempo kapitalnie kontrastują z wietrznym, fletowym, a następnie wręcz kołysankowym zwolnieniem, płynnie przechodzącym do marszowych rozpędzeń, które wzmagają się w przepiękny sposób wraz z finałem, aż do delikatnego, wyciszającego się zakończenia. To utwór, który Rhapsody mogłoby napisać w swojej złotej i najważniejszej erze wykuwania swojej charakterystycznej stylistyki dla siebie i dla wielu podobnych zespołów. Następny w kolejce jest "Clash Of Times", czyli następna porcja szybkich riffów, epickich zagrywek, nawiązań do neoklasyki i pokazu znakomitej formy. Singlowy "The Legends Go On" wpada jako następny to ponownie Rhapsody w najbardziej klasycznej formie z możliwych, a do tego absolutnie porywający.
Dwie ostatnie kompozycje to kolejno "The Wind, the Rain and the Moon" oraz prawie jedenastominutowy epicki finał "Tales of a Hero's Fate". Ta pierwsza znów wita sennym i spokojnym wstępem wpisującym się w balladowe brzmienie, przecudnie koi po szybkim i chwytliwym poprzedniku, a zarazem delikatnie inkorporując nieco filmowe brzmienie, w którym pozostajemy do samego końca. W epickim finałowym kolosie wracają chóry, szybkie gitary i mocne budowanie napięcia idealnie łączące początki Rhapsody ze współczesnym brzmieniem. Voli zachwyca swoimi możliwościami płynnie przechodząc między wysokimi rejestrami, a niemal black metalowymi harshami. Prawdziwie magicznie robi się w nim jednak na sam koniec, gdy... słyszymy głos zmarłego w 2015 roku, wciąż nieodżałowanego Mistrza Christophera Lee, wieloletniego fana i współpracownika włoskiej formacji. Nie wiem czy wykorzystano nagrane wcześniej i niewykorzystane narracje aktora, czy może nagrano go jakimś nowoczesnym sposobem pozwalającym na zmodulowanie nowych ścieżek na barwę głosu osoby zmarłej, ale możliwość usłyszenia jego głosu wgniecie w fotel każdego fana aktora i włoskiej grupy. Ten pośmiertny powrót Mistrza brzmi jak zawsze mocarnie, prawdziwie epicko i jest pięknym hołdem i klamrą dla jego twórczości oraz wkładu jaki wnosił od 2004 roku do muzyki Rhapsody. Wreszcie, jest to przepiękne podsumowanie dotychczasowej historii formacji i rozpoczęcie tej nowej sagi, w nowym, choć jak się okazuje bardzo silnym składzie, który w nową dla siebie erę wkroczył materiałem tyleż solidnym, co sprawnie balansującym między historią, a nowoczesnością.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz