Lubicie muzykę z "Twin Peaks" Angela Badalementiego? Z Kanady wracamy do Niemiec do stacjonującego w Wiesbaden oraz Leipzig zespołu Radare, który pod koniec marca wypuścił swój czwarty album. Spróbujemy też słuchając ich najnowszej muzycznej podróży odpowiedzieć na pytanie: kim jest młodzieniec na okładce...
Radare debiutował w 2010 roku albumem "Infinite Regress" na którym eksplorował ciężkie riffy, masywne, ścierające się ze sobą tekstury zdominowały wydany rok później "Hyrule". Na trzecim krążku, zatytułowanym "Im Argen" panowie postanowili jednak jeszcze bardziej zmienić swoją muzykę i wrażliwość sięgając po bardziej kontemplatywne, filmowe brzmienie, które kontynuują także na najnowszym "Der Endless Dream" wyraźnie inspirowanym twórczością Angela Badalementiego i Ennia Morricone. Na najnowszym albumie Radare występuje w następującym składzie: Fabian Bremer na gitarze i syntezatorach, Henrik Eichmann na perkusji i klarnecie, Jobst M. Feit na gitarze i syntezatorach oraz Dominik Fink na basie i saksofonie, który zastąpił poprzedniego basistę grupy Matthiasa Jurischa.
Młodzieńca z okładki nie znam, zresztą prawdopodobieństwo, że ktokolwiek z Was go zna, także jest nikłe, żeby nie powiedzieć zerowe. Jego spojrzenie jest przepełnione głębokim smutkiem, choć wydaje się, że to zwykłe zdjęcie paszportowe. Z oczu jednak bije mu żal, za czymś co dawno stracił; za snem, którego nie spełnił, albo za właśnie za młodością, która przeminęła bezpowrotnie i tylko nam wydaje się, że na zdjęciu okładki widzimy młodego człowieka, choć tak naprawdę mamy przed sobą starca, który tęskni za sobie tylko znanym marzeniem - owym niekończącym się snem i wreszcie, za czymś znaczącym, ważnym i prawdziwym. Jak przedstawia się ta podróż pod względem dźwięków zebranych na płycie? Zaczynamy od prawie ośmiominutowego "Loup de mer" (fr. "Wilk Morski") otwiera ponury, niepokojący klawiszowy pejzaż, po chwili rozbudowany o lekką perkusję dopełniająca całości i gitarowe, pełne smutku melodie. Rzeczywiście można tu się poczuć jak w Lynchowskim miasteczku, tym bardziej w wyciszonym fragmencie, w którym prym wiedzie saksofon. Później panowie znów odrobinę przyspieszają delikatnie kierunkując się w iście post-rockowe momenty. Niestety nie pozwalają sobie na rozszerzenie tego fragmentu i numer się wycisza, by ustąpić miejsca trwającemu nieco ponad trzy minuty "Stalked". To kawałek wręcz filmowy, ponury i przepełniony gorzkim smutkiem i monumentalizmem, a oparty jedynie na drone'owych klawiszach i pojedynczych gitarowych tonach. Całość brzmi tak, jakby była wyrwana z jakiegoś dreszczowca pełnego dziwnych postaci i pokręconych sytuacji. Płynne przejście do "Eternal Love" rozpoczynającego się od funeralnego tempa i smutnych akordów jako żywo przypominających twórczość Badalementiego i Morricone, jeszcze bardziej to wrażenie z poprzednika wzmaga. Panowie długo nie zmieniają tego tonu i numer właściwie się snuje i przygnębia, a jedyną zmianą jest mocniejsza wersja głównego riffu, która sprawia, że kondukt zdaje się nieznacznie przyspieszać, aż do dość intensywnego finału.
Kapitalnie wypada króciutki, bo trwający zaledwie dwie i pół minuty numer tytułowy, gdzie czaruje się nas senną melodią wyrywaną na klarnecie. Po nim czas na trwający niemal tyle samo, bo siedem sekund dłużej mroczny "Who Put the Fear in You" w którym dominują ponure syntezatory, nieznacznie ocieplane melodyką gitary, ponownie o zdecydowanie smutnym charakterze. W przedostatnim, zatytułowanym "Room" wracamy do filmowych, iście Lynchowskich tematów. Jest ponuro, niepokojąco i dopiero w połowie numeru panowie przyspieszają, choć robią to z ogromnym wyczuciem i budując napięcie oraz gęstą atmosferę. W finale klawisze nieco zmieniają ton, dając ułudę radości i ciepła, po czym wyciszają się równie szybko jak się pojawiły. Wieńczący album "Second Son" to z kolei niemal dziewięciominutowa kompozycja, która znów zaczyna się od delikatnych, snujących się, wręcz szurających dźwięków. Tu ponownie jednak buduje się napięcie i rozbudowanie gitarowej melodii przychodzi wraz z wzmocnieniem i zwiększeniem wręcz dysonansowego brzmienia tejże. Genialnie robi się w kolejnym niemal post-rockowym rozwinięciu na zakończenie numeru, gdzie syntezatory razem z saksofonem wchodzą w ponury dialog.
"Der Endless Dream" od Radare to muzyka pełna smutku, goryczy i cieni wylegających na ściany. Nie jest to także muzyka łatwa, bo trzeba się do niej przekonać, zatopić i poczuć głęboko w swoim wnętrzu. Ogromnym plusem jest to, że panowie budują ten świat i wnętrze młodzieńca/starca z okładki tylko za pomocą swoich instrumentów, Nie ma tu jednak miejsca na dźwięki skoczne czy ciepłe jak na poprzednio opisywanej płycie Niemców z Kamala. Ci Niemcy, choć nie uciekają się do radykalnych czy energetycznych dźwięków, nie cackają się ze słuchaczami, bo potrafią go nieźle przygnębić i skłonić do myślenia. Szkoda tylko, że z racji choćby wyciszenia w otwierającym album numerze nie jest to też płyta długa, bo całość zamyka się w niecałych czterdziestu minutach, a nie ukrywam, że w tym muzycznym świecie warto pobyć dłużej i trzeba się zadowolić zapętleniem, które doskonale się sprawdza wraz z ostatnimi akordami ostatniego utworu i płynnym wejściem w początek tego pierwszego. Warto sprawdzić samemu i subtelne nawiązania do wspomnianych kompozytorów wyłapać samodzielnie - a może znajdziecie w muzyce Radar coś, czego ja nie wyłapałem?
Kapitalnie wypada króciutki, bo trwający zaledwie dwie i pół minuty numer tytułowy, gdzie czaruje się nas senną melodią wyrywaną na klarnecie. Po nim czas na trwający niemal tyle samo, bo siedem sekund dłużej mroczny "Who Put the Fear in You" w którym dominują ponure syntezatory, nieznacznie ocieplane melodyką gitary, ponownie o zdecydowanie smutnym charakterze. W przedostatnim, zatytułowanym "Room" wracamy do filmowych, iście Lynchowskich tematów. Jest ponuro, niepokojąco i dopiero w połowie numeru panowie przyspieszają, choć robią to z ogromnym wyczuciem i budując napięcie oraz gęstą atmosferę. W finale klawisze nieco zmieniają ton, dając ułudę radości i ciepła, po czym wyciszają się równie szybko jak się pojawiły. Wieńczący album "Second Son" to z kolei niemal dziewięciominutowa kompozycja, która znów zaczyna się od delikatnych, snujących się, wręcz szurających dźwięków. Tu ponownie jednak buduje się napięcie i rozbudowanie gitarowej melodii przychodzi wraz z wzmocnieniem i zwiększeniem wręcz dysonansowego brzmienia tejże. Genialnie robi się w kolejnym niemal post-rockowym rozwinięciu na zakończenie numeru, gdzie syntezatory razem z saksofonem wchodzą w ponury dialog.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości
Creative Eclipse PR i Golden Antenna Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz