sobota, 18 maja 2019

Michael Feuerstack - Natural Weather (2019)


Zarówno w przyrodzie, tak w muzyce istnieje pojęcie równowagi. Po dobrej płycie przychodzi czas na płytę złą czy też raczej zwyczajnie mniej ciekawą. Podobnie po ładnej pogodzie przychodzi ta deszczowa, a po pozytywnej recenzji od czasu do czasu przychodzi czas na tą negatywną...

Michael Feuerstack to grający od dwudziestu pięciu kanadyjski gitarzysta i wokalista, przez lata związany z grupami Wooden Park i Snailhouse. Od 2012 roku nagrywa pod swoim nazwiskiem i najnowszy album jest jego czwartym solowym wydawnictwem. Preferowany przez niego gatunek to indie rock z domieszką popu i odrobiny folku wynikającego z sennej, lekkiej, a przy tym nieco nużącej atmosfery jaką buduje w kolejnych numerach na płycie, których jest dwanaście. Całość zamyka się z kolei w niespełna trzech kwadransach, które zdają się trwać wieczność, bo muzyka Feuerstacka brzmi jak podróbka stylu Dylana i Cohena w kiepskiej popowej polewie i z dość cienkim, zdecydowanie za spokojnym, mnie osobiście nie angażującym głosem, bo pozbawionym charakteru i wyrazu. Nie pomagają tu także żeńskie chórki i opcjonalne duety.

Lekkość brzmienia, słodkie melodie i mądrości zapisane w szarościach, które widzicie także na prostej, całkiem sympatycznej okładce przedstawiającej zabudowania lunaparku niestety są pretensjonalne i mało ciekawe, choć niewątpliwie miejscami nawet urocze i niewinne. To nie jest tak, że nie lubię czasem posłuchać i takiej muzyki, ale nie potrafiłem znaleźć na tej płycie nic, co by przyciągnęło moją uwagę na dłużej. Poza tym ileż można słuchać piosenek na tak zwane poważne tematy - miłość, śmierć, pamięć, nieuchronność wieku, choroby psychiczne, intymność i ambicje ukrytych w tak nijakich oraz powtarzalnych tytułach jak choćby "Love Is All Around", "Jerome & I", "You Worry Me", "Don't Make Me Say It" czy "Before You Wake Up" żeby wymienić tylko kilka.

Ocena: Ostatnia Kwadra
Brzmienie płyty jest bardzo ładne, czyste i klarowne, pozbawione szybszych momentów, bo całość opiera się na melodiach lekkich, melancholijnych i smutnych, w których naprawdę nie byłoby nic złego, gdyby nie zlewały się one w jedną całość, bo absolutnie żadna nie wyróżnia się na tyle, żeby zapaść w pamięć. Zwykle o poszczególnych numerach, nawet nie chcąc, udaje mi się rozpisać, wyciągnąć jakieś niuanse, a tutaj się po prostu nie da, bo album miło sobie leci w tle, ale kompletnie mnie nie rusza. Do tego stopnia, że im dłużej leci tym bardziej udziela mi się nawet nie ta "życiówka", którą w tekstach uprawia Feuerstack, ile cukierkowość poszczególnych kompozycji. Nie jest to jednak ten rodzaj cukierkowości,  w której lukier ocieka i dosłownie wylewa się z głośników, tylko ten wynikający z tej klarowności, lekkości i numerów na jedno kopyto, które owszem mogą się podobać, bo to bardzo ładna płyta, ale niestety o bardzo niemrawym charakterze, który nie wyróżnia się i nadałby się do komedii romantycznej, aniżeli wielokrotnego słuchania jako odrębne dzieło.



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz