Jestem facetem, więc teoretycznie nie znam się na modzie, a już tym bardziej kobiecej, ale co mam poradzić jak patrzę na cudną, minimalistyczną okładkę i stwierdzam za każdym razem, że ta pani ma bardzo ładny płaszczyk? A do tego po prostu ma dziewczyna prawdziwy talent i szalony błysk w oczach?
Po puszczeniu płyty odetchnąłem też z ulgą, bo przepiękna fotografia okładkowa nie jest jedyną dobrą stroną drugiego albumu szwajcarsko-kanadyjskiej artystki ukrywającej się pod nazwą Camilla Sparksss. Naprawdę nazywa się Barbara Lehnhoff, która urodziła się 17 grudnia 1983 roku w Kenorze, małej wiosce niedaleko Wielkich Jezior północno-zachodniego Ontario w Kanadzie. Twierdzi, że gdy była mała to miała własnego misia - ale takiego prawdziwego i żywego, a jej ojciec był pilotem wodolotów. Debiutowała w 2014 roku albumem "For You The Wild", a jej najnowszy krążek zatytułowany "Brutal'" ukazał się 5 kwietnia nakładem szwajcarskiej wytwórni On The Camper Records. Stawia na eksperymentalną mieszankę lo-fi, elektronicznego popu, punka i alternatywy, melodykę i łączenie ze sobą różnych stylów na zasadzie kolażu. W 2016 roku nominowano ją oraz jej zespół post-punkowy Peter Kernel do Swiss Music Prize.
Na płycie znalazło się dziewięć numerów, a całość nie przekracza nawet czterdziestu minut. Za całą okładkę robi czarno-białe zdjęcie artystki w płaszczu w zebrę. Nie ma na niej żadnych napisów, przeszkadzaczy, ani dodatków. Dominuje idealna symetria i harmonia. Pasuje tutaj nawet tytuł płyty, który w notatce prasowej, podobnie zresztą jak każdy utwór, dostał swoje wyjaśnienie:
BRUTAL': ekstremalnie dobry/ekstremalnie zły #bezfiltrów #nicpomiędzy
Zaczynamy od "Forget", który Barbara "Camilla Sparksss" Lenhoff opisuje następująco: rzeczy, którym przez długi czas nadawało się status priorytetu wymagają pozostawienia w tyle. Zimna, ale nowoczesna elektronika na początek, niespieszne tempo i spora dawka mrocznych tonów oraz leniwego wokalu i porcja stopniowania napięcia pod postacią hałaśliwego, odbijanego finału. Skojarzenia? Efterklang. Wchodzi i nie daje o sobie zapomnieć.
Numer drugi to "Are You Ok?" - czyli pytanie, które nie jest zadawane odpowiednio często. Lekka zmiana tempa, bo choć na początku jest deszczowo, to już po chwili pulsacje perkusjonali sprawiają, że całość nabiera energetycznego, orientalnego szlifu. Ten kawałek zrobiłby furorę gdzieś pod koniec lat 90tych i nie powstydziłaby się go grupa Garbage, gdyby jeszcze rozwinąć go o gitary. Świetne i bardzo efektownie nagrane, bo bity unoszą się masywnie w przestrzeni, ale jednocześnie nie przytłaczają słuchacza.
Trójka to "Womanized". Według Camilli to numer szczególny, bo reprezentujący istotę i "cudowność" albumu: transformację. Eteryczny wokal oparty wokół mrocznej elektroniki i kolejnej porcji perkusjonalii oraz wręcz dyskotekowych rytmów rodem z największych hiciorów Grace Jones, Madonny albo Lady Gagi. Pozornie ma się wrażenie, że ten kawałek to niby nic szczególnego, ale wkręca się w głowę wręcz fenomenalnie i po kilku odsłuchach rzeczywiście może wydać się szczególny, bo naprawdę chce się do niego wracać.
Czwórka nosi tytuł "So What" i jest to utwór o tym, że nie należy pewnych spraw brać zbyt na serio, bo one też nie będą nas brały na serio. Elektroniczny bit i wokal Camilli, a następnie energetyczne rozbudowanie znów przywodzi na myśl stare eksperymenty Grace Jones albo inaczej: z jednej strony delikatność i eteryczność rodem z Efterklang, a z
drugiej śmiałe, wżerające się w głowę ostre, noise'owe pulsacje jakby
były wyrwane z Duran Duran. To taki kawałek, który przypomina szczerzącą się przeciwność, robiącą głupie miny, a gdy podstawić jej lustro, to nagle przestaje je stroić i staje się całkowicie poważna.
Na piątej pozycji znalazł się numer zatytułowany "She's a Dream" o tym, że nie ma na świecie niczego bardziej tajemniczego i pochlebnego niż flirt. Pełny atak perkusjonalii, gitarowego akordu i ciężkiej elektroniki, która mocarnie i głęboko wypełnia całą przestrzeń wokół. Ponownie kapitalnie wkręcający się w głowę i mający w sobie mnóstwo z zimnej fali, a nawet sporo z gotyku, choć sam numer zdecydowanie silnie jest zakorzeniony w alternatywnej estetyce. Te kilkanaście lat temu byłby hicior, a tak jest to bardzo zgrabny i jakże odmienny od wszystkiego, co leci w radiu, nośny numer, który ze słuchaczem dosłownie flirtuje i pomalutku sprowadza do parteru, czy też raczej poziomu pantofla.
Szóstka to "Psycho Lover" o tym jaką grozą jest się zakochać, jeszcze większą ją utracić i o tym, jak to obie sytuacje są niebezpieczne, a wszystko to, co jest pomiędzy jest zwyczajnie nudne. Na początek wracają leniwe rytmy, ale szybko robi się ponownie niemal dyskotekowo za sprawą perkusjonalii i odbijanych rytmów, które świetnie współgrają z chłodem w tle i ciekawym budowaniem wokali przez Camillę. Ponownie skojarzenia z takim Garbage, czy nawet Björk albo The Cranberries nie będą błędem, a jedynie punktem wyjścia.
W siódemce noszącej tytuł "Messing With You" szaleństwo jest kluczem: patrząc w jego wnętrze odnajdziesz siebie. Zwolnienie do brzmień przypominających płacz i łkania. Nadal jest pięknie, eterycznie i niepokojąco, a kolejne pulsacje i dźwiękowe rozwinięcia idealnie wpisują się w szaleństwo, które tutaj charakteryzuje się zwolnionym tempem i przedziwnymi przesterowanymi fragmentami w jej środkowej rozpędzającymi się do kolejnych mocnych pulsacji, powtórzeń i hałaśliwych konstruktów i szurających rozgałęzień, połamanych dyskotekowych rytmów niczym z horroru.
Pod ironicznym tytułem "Walt Deathney" jest o uporczywym pragnieniu tego jedynego, szczęśliwego zakończenia. Jeszcze bardziej hałaśliwy, bo rozedrgany do tego stopnia, że zastosowane efekty dźwiękowe nie tylko pulsują, ile dosłownie burzą myślenie o łatwej i przyjemnej piosence pop - jak Camilla uderzy to usłyszycie prawdopodobnie najlepszy industrialny punk w swoim życiu. Bo o szczęśliwe zakończenie nie walczy się będąc księżniczką w pięknej sukience i mnóstwem błyskotek, a dokładnie tak jak w trzecim "Shreku" - pazurami, krzykiem i rozdając na prawo i lewo kopniaki. Jeśli chcecie atłasowych poduszek i bajki, to obawiam się, że nie zajdziecie daleko drogie panie i (pół żartem pół serio) panowie zresztą też - bo kto powiedział, że aby być księżniczką trzeba być kobietą?
Na koniec "Sorry" w którym Camilla przeprasza i zauważa, że nie ma lepszego słowa, które może paść na zakończenie albumu. Wraca melancholia, eteryczność, ale jedynie w warstwie wokalnej, bo tło muzyczne jest znów niepokojące i pełne szumów, tykań i dekonstrukcji sonicznej zbudowanej tak jakby Camilla chciała podkreślić to umykanie i kończenie się, bo wszystko pulsuje odbiciami, zerwaniami, po czym wycisza się zupełnie.
W mojej ocenie jednak, nie ma za co tu przepraszać, bo tak dobrego lo-fi, noise'u, punka czy popu - jakkolwiek to sobie nazwiecie - to nie słyszałem od dawna. Jest hałaśliwie, ale nie przesadnie. Jest melancholijnie, ale smutno, a nie cukrowo. Jest bogato i efektownie, ale jednocześnie bardzo surowo, delikatnie i zimno. To album o ogromnym ładunku emocjonalnym, celny, szczery, a przy tym bolesny, czy też raczej brutalny i przy tym ekstremalnie dobry oraz pomysłowy. Subtelność miesza się tu z - jak to w życiu - potężną dawką goryczy, a ta z mrokiem, który nieznacznie tylko prześwituje słonecznymi promieniami, które przebijają się przez smutek i ból. Warto sprawdzić i warto zapętlić.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Tłumaczenia objaśnień i definicji z notatki prasowej - własne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz