Idą jak burza...
Przy okazji "Heat" pisałem, że Lion Shepherd wciąż jeszcze jest takim młodszym bratem Riverside, który co prawda ma już wypracowaną własną stylistykę i brzmieniową paletę, ale będącą grupą konsekwentną, pomysłową i co najważniejsze poszukującą. Najnowszy, zatytułowany po prostu "III" ukazał się wiosną roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów i stanowi kolejny znakomity rozdział w historii i dyskografii tej formacji. Do tego wszystkiego skład Lion Shepherd wzmocnił jeden z najlepszych polskich perkusistów - Maciej Gołyźniak, którego gra pchnęła twórczość grupy w przestrzeń, której co prawda nie brakowało na poprzednikach, ale jednocześnie nadała nowym numerom jeszcze więcej mocy. Wcześniejsze, o czym można było się zresztą przekonać na koncertach (jak choćby w gdyńskim Pokładzie 21 marca tego roku) również zyskały na nowym, głębszym i bardziej wyrazistym brzmieniu perkusji Gołyźniaka. Znamienne też wydaje się, podobnie jak miało to miejsce wcześniej, zatytułowanie albumu jednym słowem, a właściwie w tym przypadku - cyfrą, czyli trójką odnoszącą się zarówno do faktu, że najnowszy album Lion Shepherd jest trzecim albumem zespołu, jak i właśnie nowego trzonu grupy zaznaczonego także na fotografii będącej grafiką okładkową, a mianowicie trzech postaciach - znajdującym się patrząc od lewej strony Mateusza Owczarka, Kamila Haidara i właśnie Macieja Gołyźniaka. A jak wypadają nowe kompozycje od Lion Shepherd?
Zaczynamy od świetnego, rozwijającego się "Uninvinted" z gościnnym udziałem Karoliny Skrzyńskiej, tej samej, która supportowała grupę na koncertach podczas wiosennej trasy. Urozmaiciła ona swoim głosem wstęp, który stopniowo zaczyna gęstnieć wraz z wejściem linii basu i perkusjonalii, po chwili całość znacząco przyspiesza, ale nie nabiera od razu ostrych rejestrów. Lion Shepherd przepięknie buduje klimat (płynne przejście do ostrego finału jest po prostu fenomenalne i bardzo gładkie), a wokal Kamila i wciągający tekst od razu pozwala rozpoznać z jaką grupą mamy do czynienia, bo to także taki numer, który stanowi idealny pomost między wcześniejszymi wydawnictwami, a tym najnowszym. Jeśli złapiecie się na śpiewaniu razem z Haidarem, to znaczy, że jesteście już kupieni. Po nim pojawia się utwór zatytułowany "Good Old Days" zaczynający się od delikatnej gitary, głosu Haidara, klimatycznej i bardzo wyważonej perkusji Gołyźniaka o lekko orientalnych szlifach, którego Lion Shepherd bynajmniej nie postanowiło porzucać. Jest lekko, przejrzyście, ale i trochę niepokojąco, co potwierdza stopniowe narastanie tempa, cały czas jednak stawiając na przepiękny klimat, a nie beznamiętne szybkie granie, które nie do końca mieści się w stylu zespołu, co jednocześnie nie oznacza, że tych szybszych i bardziej zadziornych zagrań brakuje. Po finalnym przyspieszeniu z ciszy perkusyjnym bitem i gitarowymi tonami wynurza się znakomity "What Went Wrong". Tu także stawia się na atmosferę, lekkość i bogate brzmienie, a całość nieznacznie może pachnieć Riverside, ale będzie to jak najbardziej skojarzenie nie tyle właściwe, co całkowicie pozytywne.
Od perkusji, fantastycznie zresztą rozłożonej, oraz dołączających po chwili klawiszy (gościnnie Łukasz Damrych) zaczyna się z kolei długi, bo ośmiominutowy, absolutnie jednak porywający "Vulnerable", który również zachwyca rozwijającą sie atmosferą, lekkością i spokojem, pełną jednak jakiegoś niepokoju, rozbudowanego melodyjną gitarą. To utwór, który kipi od emocji i fantastycznie został rozplanowany - ekstatyczny wybuch gitary, okraszony orientalnymi instrumentami wraz z kolejnym wyciszeniem to kapitalny przykład łączenia hard rocka z nietuzinkowym rockiem progresywnym wokół którego Lion Shepherd buduje swoje dźwięki. Krótszy o połowę "World On Fire" fantastycznie otwiera orientalne instrumenty za które odpowiada Owczarek, świetnie pulsująca perkusja Gołyźniaka i odrobinę elektroniczny klawisz. Około drugiej minuty przyspieszamy, cały czas jednak z dużym podkreśleniem brzmienia, bo każdy instrument słychać tutaj w bardzo czysty, naturalny i surowy sposób, ponownie też dbają panowie o klimat, który zmienia się tu jak w kalejdoskopie. Tyle piękna w zaledwie czterominutowym utworze? Ponownie dłuższy, bo prawie siedmiominutowy numer "Fallen Tree" znów przepięknie wynurza się z ciszy, buduje napięcie delikatnym gitarowym tłem, głosem Haidara i perkusyjnymi szumami., przyspieszając dopiero do energetycznego finału. Ponownie dba się też tu o rozkładanie poszczególnych dźwięków, tak by wyraźnie zaznaczały się one w przestrzeni oraz wokół słuchacza.
Odważnie, nowocześnie i bardzo świeżo brzmi "Toxic", który ubarwiony został mocną trochę funkową, a trochę elektroniczną estetyką podkreślaną także przez orkiestrę smyczkową (Atom String Quartet). To utwór wyrazisty i z dużym ładunkiem mocy, który z jednej strony nieco wyłamuje się z konwencji całości, ale jednocześnie świetnie się z nią łączy i tylko szkoda, że postanowiono go wyciszyć na solówce gitarowej, bo jestem niemal pewien, że można go było jeszcze trochę pociągnąć. Smyki wraz z marszową perkusją otwierają z kolei "The Kids Are Not All Right", a następnie płynnie przechodzimy do mocnego perkusyjno-gitarowego uderzenia, który fantastycznie pokazuje nie tylko umiejętności muzyków, dbanie o brzmienie, ale także poszukiwania grupy, które zyskały tutaj jeszcze większej lekkości niż miało to miejsce wcześniej i fantastycznie potrafią wpaść w ucho. Na przedostatnim miejscu znalazł się "Nobody", który zdaje się sięgać po elementy bluesa czy nawet country, ale ponownie robi to subtelnie i nie dosłownie. Ponownie też zmienia się klimat, który znów jest lekki, pulsujący niepokojem, melancholią, a jednocześnie cały czas intensywny. Fantastycznie też wypada "May You Live In Fascinating Times" klamrowo rozpięty na wspólnym śpiewaniu tytułu i klaskaniu. Jednak niech nikogo to nie zmyli, bo ambicje tej grupy wykraczają poza wydawałoby się popowy schemat jaki bije z tego numeru, to bowiem dla nich jedynie punkt wyjścia dla znakomitego zakończenia płyty i do kolejnej porcji świetnych, urzekających dźwięków.
Ocena: Pełnia |
To płyta, która zyskuje z każdym odsłuchem, ale potrafi porwać już przy pierwszym, tylko po to by przy następnych pozwalać odkrywać coraz to nowe elementy i faktury. Mniej tu co prawda orientalizmów, które tak znakomicie sprawdzały się na "Hiraeth" czy "Heat", nie jest też przesadnie ciężki, bo nawet te hard rockowe fragmenty panowie dozują oszczędnie, ale za to niesamowicie zrealizowany. Brzmienie bowiem jest tutaj bardzo naturalne, żywe i imponujące - słychać to szczególnie w grze Gołyźniaka, który muzyce Lion Shepherd nadał nowych wymiarów i barw. Nie mam wątpliwości, że warszawska formacja to jeden z tych zespołów, które wypada znać, a ta płyta udowadnia, że są grupą nietuzinkową, konsekwentną, a nie jednorazowym wystrzałem. "III" rozbudza apetyt na więcej i mam nadzieję, że tym razem kolejny krążek przyjdzie szybciej niż miało to miejsce dotychczas - a i nie pogardziłbym jakby tym razem był cięższy, jeszcze bardziej pogmatwany i gdyby jednak nie rezygnowano z orientalnych elementów. Dla mnie to także jeden z tych albumów, do których będę wracał często i którego z całą pewnością nie zabraknie pośród mojej listy najlepszych płyt roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów.
Recenzja suplementu do tej płyty: tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz