Jeśli Bóg istnieje, to pewne jest to, że gołębie są jego posłańcami na Ziemi. Są wszędzie, obserwują nas w każdym momencie na ulicach, w naszych samochodach, przez okna naszych sypialni. Raportują Bogu każde dobre uczynki i przewinienia, a ten zobligowany do korekty naszych ścieżek, brutalnie nas każe. To zaś, może przyczynić się do popełnienia przez nas muzyków mnóstwa błędów na koncertach, albo dać nam ogromnego kaca-mordercę. Z drugiej strony, jednakże, nagradza nas wysypem słodkich, małych zwierzątek lub pozwalając systemowi nawigacyjnemu zaoszczędzić kilka minut na trasie...*
- tak żartobliwie o sobie pisze francuski tercet Ultra Zook, którego najnowszy album zatytułowany po prostu "Ultra Zook" jest ich czwartym wydawnictwem. Zadebiutowali w 2012 roku epką pod tytułem "Epuz", następnie w 2013 wypuścili kolejną, zatytułowaną "Epuzz", a w 2014 pojawił się z kolei "Epuzzz". W skład formacji wchodzą zaś Ben Bardiaux grający na klawiszach, perkusista Remi Faraut oraz basista i flecista Manu Siachoua. Jeśli patrząc na tę psychodeliczną okładkę macie skojarzenia z PinioL, o którym swego czasu pisaliśmy, nie będą to skojarzenia niewłaściwe, a jak najbardziej trafne. Na okładce tamtej widniały różnobarwne ptaki i przedziwne hybrydy, dominowała dzika kolorystyka i było mocno psychodelicznie. Tu jest zresztą podobnie, bo kolorów na grafice jest mnóstwo, a w centralnej części znajduje się przedziwna kreatura mająca cztery nogi i sześcioro rąk, twarz przypominającą wizerunki azteckich albo indyjskich bóstw, może nawet japońskich potworów. Do tego wszystkiego ten posiada ogon należący do skorpiona, wysiaduje coś co przypomina połączenie jaj z oczami, a jedno z nich zwisa nawet z kolca na końcu ogona. Są też jaszczurki lub węże ukryte między pióro-brodą, różowy ptaszek siedzący na języku i kilka innych owadów chodzących istocie pod stopami. To jest dziwne, a jeszcze dziwniejsza (nawet od tego, co prezentowało wspomniane PinioL) jest muzyka, która znalazła się na krążku.
Numerów jest dziesięć i mimo, że mamy do czynienia z płytą cd, to podzielono je po połowie na dwie strony - krążek jest oczywiście jeden, ale z tyłu opakowania narysowany wykres utworów, które są A, a które są B. Zaczynamy oczywiście od strony A i od numeru pierwszego "What kind of juicyfruit are you?", który otwierają dźwięki krowiego dzwonka, perkusjonalii i fleta. Po chwili dołączają rozedrgane klawiszowe akordy i całość przyspiesza do szalonego "hawajskiego" rytmu. Wokale mają w sobie coś z teatru, a całość brzmi trochę jakby była wyrwana z jakiejś psychodelicznej kreskówki z Cartoon Network do której dolano odrobinę King Crimsonowego szaleństwa - to, wyczuwalne za sprawą fletów, słyszalnych zwłaszcza w partii finalnej. Jeszcze dziwniej robi się w "Conderougno" gdzie stylistycznie panowie kontynuują poprzedni numer, ale dodają do niego więcej elektroniki. Wokale dla nas mogą być całkowicie niezrozumiałe, albo co najmniej dowcipne na zasadzie wywoływania na twarzy uśmiechu zmieszania. Tym bardziej jak pojawiają się tu nawet dźwięki, które przywołują... kobzę, a te zaś szkockie/irlandzkie pijackie przyśpiewki. Na trzeciej pozycji znalazł się "LaPlasticite Mentale Du Monsieur", który ponownie przywołuje za sprawą perkusjonalii, elektroniki, surowego basu klimaty znane z King Crimson, zwłaszcza ze "Skowronków". Im dalej tym robi się znów coraz bardziej groteskowo i teatralnie. Jest dziwnie, ale zaskakująco wciągająco. Ten kawałek brzmi bowiem trochę tak jakby Muppety dorwały się do instrumentów i zaczęły sobie improwizować. Czwórka to "Gibeli Gibelo" łączący dyskotekowe brzmienia z jazzem i kolejną porcją teatralnych czy nawet cyrkowych dźwięków i melodii rodem z Hawajów. Zakończenie tegoż zaś jest takie jakby celowo miało przypominać Queen i "Bohemian Rhapsody". Na zakończenie tak zwanej strony A intrygujący "Ping Pong", który został zbudowany tak, by istotnie przypominał grę w ping ponga, czyli naszego tenisa stołowego.
Stronę B zaczyna "Hmong Song" w którym wraca pachnące wczesnym King Crimson szaleństwo, czyli dźwięki rozedrgane, hałaśliwe i atonalne, a jednocześnie gorące i trochę niepokojące, wreszcie mające w sobie (dla odmiany) coś z muzyki azjatyckiej. "En veux tu? En v'la!" wraca do zabawy elektroniką na zasadzie dźwięków przypominających cyrkowe melodyjki połączone z dyskoteką tudzież atak niesfornych dzieciaków na instrumenty, które z jakiś powodów czerpią radość z grania dźwięków atonalnych, piskliwych, a przy tym niezwykle uroczych. W "Frangipanier" można się zaś poczuć tak jakbyśmy wpadli na plan filmowy kolejnej części Austin Powersa, która z jakiegoś powodu została napisana na modłę filmów z Loiusem de Funesem, który został przywołany do życia w ten sam sposób jak Peter Cushing w "Łotrze 1" i gra przeciwnika agenta specjalnje troski, którym oczywiście jest Mike Myers. Mi wystarczy taki obrazek muzyczny, takiego filmu zdecydowanie bym nie chciał. Na dziewiątej, a tym samym przedostatniej pozycji znalazł się "Espions cu ciel", która wraca klimatem do King Crimson, ale ponownie robi to jeszcze bardziej groteskowo i teatralnie, a nawet inkorporując dźwięki mogące kojarzyć się ze starymi grami komputerowymi. Na zakończenie wpada "Kawani" z wesołymi flecikami i hawajskimi rytmami, które tym samym spinają album klamrą.
Nie wiem co sądzić o tej płycie, bo słucha się jej bardzo dziwnie, a sama muzyka jest istotnie nie tyle eksperymentalna, co zdecydowanie awangardowa i raczej stanowić powinna ciekawostkę. Trwający niecałe trzydzieści dziewięć minut album z jednej strony jest bardzo pomysłowy i ciekawy, na swój sposób swoją dziwnością oraz groteską interesujący, ale z drugiej ciężko się przy nim zrelaksować czy znaleźć coś, co przyciągnęłoby na dłużej. Może gdyby była to muzyka do jakiegoś zwariowanego spektaklu albo równie eksperymentalnego filmu sprawdzałoby się do lepiej, ale jeśli puścić ja sobie ot tak, żeby nam grało to zainteresowanie tą dziwnością szybko może się przerodzić we frustrację, albo niechęć. U mnie co prawda taki efekt nie wystąpił, ale ciężko mi zrozumieć jaki efekt artystyczny tak naprawdę chcieli osiągnąć panowie ze swoją muzyką. Na pewno jest specyficznie i ciekawie, ale czy nie za specyficznie? Dla kogo tak naprawdę ma to być muzyka? Sprawdźcie, może okażecie się grupą docelową?
Numerów jest dziesięć i mimo, że mamy do czynienia z płytą cd, to podzielono je po połowie na dwie strony - krążek jest oczywiście jeden, ale z tyłu opakowania narysowany wykres utworów, które są A, a które są B. Zaczynamy oczywiście od strony A i od numeru pierwszego "What kind of juicyfruit are you?", który otwierają dźwięki krowiego dzwonka, perkusjonalii i fleta. Po chwili dołączają rozedrgane klawiszowe akordy i całość przyspiesza do szalonego "hawajskiego" rytmu. Wokale mają w sobie coś z teatru, a całość brzmi trochę jakby była wyrwana z jakiejś psychodelicznej kreskówki z Cartoon Network do której dolano odrobinę King Crimsonowego szaleństwa - to, wyczuwalne za sprawą fletów, słyszalnych zwłaszcza w partii finalnej. Jeszcze dziwniej robi się w "Conderougno" gdzie stylistycznie panowie kontynuują poprzedni numer, ale dodają do niego więcej elektroniki. Wokale dla nas mogą być całkowicie niezrozumiałe, albo co najmniej dowcipne na zasadzie wywoływania na twarzy uśmiechu zmieszania. Tym bardziej jak pojawiają się tu nawet dźwięki, które przywołują... kobzę, a te zaś szkockie/irlandzkie pijackie przyśpiewki. Na trzeciej pozycji znalazł się "LaPlasticite Mentale Du Monsieur", który ponownie przywołuje za sprawą perkusjonalii, elektroniki, surowego basu klimaty znane z King Crimson, zwłaszcza ze "Skowronków". Im dalej tym robi się znów coraz bardziej groteskowo i teatralnie. Jest dziwnie, ale zaskakująco wciągająco. Ten kawałek brzmi bowiem trochę tak jakby Muppety dorwały się do instrumentów i zaczęły sobie improwizować. Czwórka to "Gibeli Gibelo" łączący dyskotekowe brzmienia z jazzem i kolejną porcją teatralnych czy nawet cyrkowych dźwięków i melodii rodem z Hawajów. Zakończenie tegoż zaś jest takie jakby celowo miało przypominać Queen i "Bohemian Rhapsody". Na zakończenie tak zwanej strony A intrygujący "Ping Pong", który został zbudowany tak, by istotnie przypominał grę w ping ponga, czyli naszego tenisa stołowego.
Stronę B zaczyna "Hmong Song" w którym wraca pachnące wczesnym King Crimson szaleństwo, czyli dźwięki rozedrgane, hałaśliwe i atonalne, a jednocześnie gorące i trochę niepokojące, wreszcie mające w sobie (dla odmiany) coś z muzyki azjatyckiej. "En veux tu? En v'la!" wraca do zabawy elektroniką na zasadzie dźwięków przypominających cyrkowe melodyjki połączone z dyskoteką tudzież atak niesfornych dzieciaków na instrumenty, które z jakiś powodów czerpią radość z grania dźwięków atonalnych, piskliwych, a przy tym niezwykle uroczych. W "Frangipanier" można się zaś poczuć tak jakbyśmy wpadli na plan filmowy kolejnej części Austin Powersa, która z jakiegoś powodu została napisana na modłę filmów z Loiusem de Funesem, który został przywołany do życia w ten sam sposób jak Peter Cushing w "Łotrze 1" i gra przeciwnika agenta specjalnje troski, którym oczywiście jest Mike Myers. Mi wystarczy taki obrazek muzyczny, takiego filmu zdecydowanie bym nie chciał. Na dziewiątej, a tym samym przedostatniej pozycji znalazł się "Espions cu ciel", która wraca klimatem do King Crimson, ale ponownie robi to jeszcze bardziej groteskowo i teatralnie, a nawet inkorporując dźwięki mogące kojarzyć się ze starymi grami komputerowymi. Na zakończenie wpada "Kawani" z wesołymi flecikami i hawajskimi rytmami, które tym samym spinają album klamrą.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
* Fragment notatki prasowej w tłumaczeniu własnym.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Atypeek Music.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz