Retro granie z Islandii, ale tym razem nie od wyjadaczy z Sólstafir, a od pewnych młodzieńców, ale nie tych z grupy The Vintage Caravan. Lucy In Blue, która swoją nazwą zdaje się nawiązywać do "Lucy in the sky with diamonds" The Beatles. Panowie jednak sięgają po nieco późniejsze granie, bo w swojej twórczości są uroczo zapatrzeni w Camel, Pink Floyd czy wczesne King Crimson, a to tylko ułamek inspiracji pokrytych skandynawskim, a właściwie inslandzkim chłodem...
Lucy In Blue powstało w Reykjaviku w 2013 roku, a ich debiutancki album zatytułowany po prostu "Lucy In Blue" pojawił się na ich bandcampie w 2016 roku. "In Flight" jest ich drugim albumem, ale tym razem wydanym przez Karisma Records. Podobnie jak panowie z The Vintage Caravan są to chłopacy zaledwie dwudziestokilkuletni, a w skład grupy wchodzą: gitarzysta i wokalista Steinþór Bjarni Gíslason, śpiewający klawiszowiec Arnaldur Ingi Jónsson, perkusista Kolbeinn Þórsson oraz śpiewający basista Matthías Hlífar Mogensen. Inaczej jednak niż ich koledzy TVC nie stawiają na hard rocka i szaleństwo, a stawiają na melancholię, klimat i liryczne progresywne granie zakorzenione w latach 70tych.
Zaczynamy od dwuczęściowego "Alight", którego pierwszy fragment wyłania się z przestrzeni i delikatnie rozwija do klimatycznego za sprawą klawiszy, ale dość powolnego, kroczącego i smutnego brzmienia definitywnie kojarzącego się z rockiem progresywnym z lat 70tych właśnie, co szczególnie uwydatnia się płynnym klawiszowym przejściem do drugiego fragmentu, który znacząco przyspiesza ostrym basem i nieco Camelową, a po chwili także Pink Floydową atmosferą. W tej odsłonie jest cieplej, majestatycznie, ale zarazem bardzo delikatnie i z dużym wyczuciem. Bardzo miły początek, choć nie wywołujący żadnych wielkich emocji. Wyrazistszy jest trzeci utwór, King Crimsonowy "Respire", który plasuje się swoim brzmieniem w czasie dwóch pierwszych płyt legendarnej formacji. Wyrazistość charakteryzuje się tym, że od razu zakochujemy się w tym numerze, w jego klimacie i pięknym rozłożeniu, emocjach w nim zawartych, choć na dobre sprawę mamy do czynienia z bardzo sprawną kalką założeń grupy Frippa - a mimo to jest w nim coś magicznego, cudownie kojącego i niezwykle uroczego. To, że chłopaki uwielbiają stylistykę lat 70tych doskonale też słychać w space rockowym początku "Matricide", który płynnie przechodzi do bardzo efektownego gitarowego riffu, kroczącego tempa i kolejnej porcji charakterystycznego dla tamtych czasów lekko psychodelicznego bujania.
Wraz z zerwaniem następuje płynne przejście do gitarowego wietrznego i sennego zarazem wstępu w utworze "Nuverandi", który ponownie nieco przywołuje King Crimson, ale już nie tak dosłownie. Rozwinięcie następuje dopiero przy drugiej minucie, ale wcale nie przyspieszają, a dalej uroczo kołyszą i czarują niespiesznym tempem, czystym brzmieniem i przestrzenią. Szkoda tylko, że chłopaki nie pozwalają sobie na odrobinę szaleństwa i nie rozwijają go do szybszych obrotów, tylko wyciszają, po to by uderzyć w efektownym "Tempest", który jednak jest osobnym bytem, choć jednocześnie interesująco rozwija swojego poprzednika. Gitarowo-perkusyjna galopada znakomicie jest uzupełniania przestrzennym klawiszem, a całość brzmi tak jakby faktycznie szalał deszcz i pioruny. To bardzo przyjemny kawałek, ale ponownie poza idealnie odtworzonym klimatem tamtych czasów i stylistyki starych grup o powiewie świeżości raczej trudno mówić. Delikatnie i uroczo znów zaczyna się z kolei przedostatni, a zarazem najdłuższy, bo niemal dziesięciominutowy utwór tytułowy. Chłopaki ponownie zwalniają, bujają, bawią się Crimsonowo-Floydową estetyką. Ta druga dominuje na początku, a pierwsza płynnie pojawia się w po drugiej minucie, po czym panowie zwalniają jeszcze bardziej do perkusji, pojedynczych akordów gitary, które następnie zostają bardo przyjemnie rozwinięte do lekkiego, kroczącego rozbudowania, które brzmi cudownie, ale ponownie nie ma tu miejsca na szaleństwo. Na koniec znów wraca zaglądanie do szuflady z napisem king Crimson, po czym panowie przechodzą do klamry pod postacią dźwięków o zdecydowanie smutniejszym rozłożeniu w wieńczącym album numerze "On Ground".
Próżno szukać tu nowoczesnego grania czy nawet przetworzenia dźwięków, które znają wszyscy i potrafią je wskazać bez zająknięcia. To płyta o której można powiedzieć, że jest udaną kopią tamtych brzmień, ale jednocześnie zwraca uwagę fakt, że chłopaki czują to granie i są jednymi z tych, którzy za sprawą swojej muzyki posiedli we władanie wehikuł czasu. Kompozycje kipią od romantycznego podejścia, niewinności, młodzieńczego marzycielstwa i ogromu pięknych emocji, o których dziś często zapominamy. Jedni zatopią się w tej lekkiej atmosferze, którą Islandczycy z Lucy In Blue, inni wzruszą ramionami. Nie jest to z całą pewnością rzecz wybitna, ale bardzo sympatyczna, której słucha się nad wyraz przyjemnie, a sam zespół zdecydowanie jest wart uwagi, choć mam nadzieję, że podobnie jak ich koledzy z The Vintage Caravan znajdą na siebie pomysł i obiorą z czasem nieco inną ścieżkę, bo o ile korzenie rocka nie powinny iść w odstawkę i bardzo mnie cieszy, że młode dwudziestoletnie chłopaki chcą taką muzę grać, ale poleganie na powielaniu i kopiowaniu niemal całych struktur artystów i grup w które są zapatrzeni nie powinny być jedynym wyznacznikiem ich skądinąd ciekawej twórczości.
Wraz z zerwaniem następuje płynne przejście do gitarowego wietrznego i sennego zarazem wstępu w utworze "Nuverandi", który ponownie nieco przywołuje King Crimson, ale już nie tak dosłownie. Rozwinięcie następuje dopiero przy drugiej minucie, ale wcale nie przyspieszają, a dalej uroczo kołyszą i czarują niespiesznym tempem, czystym brzmieniem i przestrzenią. Szkoda tylko, że chłopaki nie pozwalają sobie na odrobinę szaleństwa i nie rozwijają go do szybszych obrotów, tylko wyciszają, po to by uderzyć w efektownym "Tempest", który jednak jest osobnym bytem, choć jednocześnie interesująco rozwija swojego poprzednika. Gitarowo-perkusyjna galopada znakomicie jest uzupełniania przestrzennym klawiszem, a całość brzmi tak jakby faktycznie szalał deszcz i pioruny. To bardzo przyjemny kawałek, ale ponownie poza idealnie odtworzonym klimatem tamtych czasów i stylistyki starych grup o powiewie świeżości raczej trudno mówić. Delikatnie i uroczo znów zaczyna się z kolei przedostatni, a zarazem najdłuższy, bo niemal dziesięciominutowy utwór tytułowy. Chłopaki ponownie zwalniają, bujają, bawią się Crimsonowo-Floydową estetyką. Ta druga dominuje na początku, a pierwsza płynnie pojawia się w po drugiej minucie, po czym panowie zwalniają jeszcze bardziej do perkusji, pojedynczych akordów gitary, które następnie zostają bardo przyjemnie rozwinięte do lekkiego, kroczącego rozbudowania, które brzmi cudownie, ale ponownie nie ma tu miejsca na szaleństwo. Na koniec znów wraca zaglądanie do szuflady z napisem king Crimson, po czym panowie przechodzą do klamry pod postacią dźwięków o zdecydowanie smutniejszym rozłożeniu w wieńczącym album numerze "On Ground".
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz