Napisała: Karolina Andrzejewska (The Superunknown)
W
tym roku Impact Festival organizowany w krakowskiej Tauron Arenie
przyciągnął prawdziwe tłumy. Nie będę nawet udawać, że nie
było to zasługą zespołu Tool, który pojawił się w naszym kraju
po 12 latach przerwy. Oczekiwania fanów w związku z koncertem grupy
były z pewnością mocno rozbudzone, biorąc pod uwagę chociażby
fakt, że zespół podczas tegorocznej trasy prezentuje dwa nowe
utwory, pochodzące prawdopodobnie z mającej ukazać się 30
sierpnia piątej płyty studyjnej w dorobku grupy...
Nie
należy jednak pominąć drugiej z gwiazd festiwalu, grunge’owej
legendy, powstałego w Seattle i istniejącego od ponad 30 lat
zespołu Alice in Chains. Choć występ Alicji był dość
zachowawczy i skrojony na festiwalową miarę, to jednocześnie miał
niesamowitą moc, a zaprezentowane przez Jerry’ego Cantrella i
spółkę utwory zagrane były z właściwą frontmanowi precyzją i
finezją. Od otwierającego „Them Bones”, które dosłownie
wbijało w fotel, przez najświeższe „The One You Know”, a na
zagranych w nieco wolniejszym tempie „Would?” i „Rooster”
kończąc, Alice in Chains trzymał słuchacza w ryzach wspaniałego,
ciężkiego, charakterystycznego dla siebie brzmienia. Mogłabym
wystosować jedynie dwa zarzuty pod adresem koncertu moich
niekwestionowanych idoli – było za krótko, a wokalny duet
DuVall-Cantrell, choć dawał sobie radę naprawdę dobrze, momentami
ginął przytłoczony przez głośność muzyki. Niestety, problem
ten pojawił się również podczas występu Tool, można więc
przypuszczać, że wtorkowego wieczoru zawiodły osoby odpowiedzialne
za nagłośnienie areny.
Po
tym jak Alice in Chains podgrzali atmosferę w hali, a schodzący ze
sceny muzycy ochoczo machali zgromadzonym na trybunach fanom,
nastąpiła przerwa, podczas której uwijający się jak w ukropie
technicy błyskawicznie przeobrażali scenę w centrum dowodzenia dla
Maynarda, Danny’ego, Adama i Justina. Bez zbędnych opóźnień,
około 21:15, zupełnie niepostrzeżenie, spowici mrokiem, na scenę
wkroczyli członkowie Tool. „Ænema”, od której rozpoczęli, nie
pozostawiła złudzeń, że doświadczać będziemy czegoś
absolutnie wyjątkowego. Dało się wyczuć to, jak bardzo
publiczność spragniona była takich wrażeń. Na płycie odbywało
się regularne pogo, a niektóre utwory wzbudzały w słuchaczach
niemalże ekstazę. Myślę, że członkowie zespołu to wyczuwali i
byli naprawdę zaskoczeni tym, jak ciepło i entuzjastycznie przyjęci
zostali przez słynącą z gościnności polską publiczność.
Moja pokoncertowa refleksja jest w tym przypadku przede wszystkim taka, że jeśli ktoś uparcie ignoruje fakt istnienia Tool i nie uważa zespołu za jeden z najlepszych na świecie, to musi odznaczać się wyjątkowym brakiem obiektywizmu. Zgodnie z tytułem jednej z dwóch nowych propozycji grupy – Tool pozostaje dla mnie niezwyciężony. I to na wielu płaszczyznach.
Wspaniałe instrumentarium, w którego zbiorze trudno wskazać lidera, dopełniające się wzajemnie dźwięki, w sposób hipnotyzujący łączące się z wokalem, oraz magiczny klimat, który budowany był z pewnością także dzięki grze świateł oraz wizualizacjom. A do tego, perfekcyjne wykonanie, pełne zaangażowanie członków zespołu oraz przekrój największych dzieł grupy. Czy można życzyć sobie więcej? Otóż można - lepiej słyszalnego głosu Keenana, który momentami tłumiony był przez ścianę dźwięku tworzoną przez instrumenty. A przecież rzewny, niepokojący i mocarny zarazem wokal Maynarda to niezbędny element tej niepowtarzalnej układanki.
Moja pokoncertowa refleksja jest w tym przypadku przede wszystkim taka, że jeśli ktoś uparcie ignoruje fakt istnienia Tool i nie uważa zespołu za jeden z najlepszych na świecie, to musi odznaczać się wyjątkowym brakiem obiektywizmu. Zgodnie z tytułem jednej z dwóch nowych propozycji grupy – Tool pozostaje dla mnie niezwyciężony. I to na wielu płaszczyznach.
Wspaniałe instrumentarium, w którego zbiorze trudno wskazać lidera, dopełniające się wzajemnie dźwięki, w sposób hipnotyzujący łączące się z wokalem, oraz magiczny klimat, który budowany był z pewnością także dzięki grze świateł oraz wizualizacjom. A do tego, perfekcyjne wykonanie, pełne zaangażowanie członków zespołu oraz przekrój największych dzieł grupy. Czy można życzyć sobie więcej? Otóż można - lepiej słyszalnego głosu Keenana, który momentami tłumiony był przez ścianę dźwięku tworzoną przez instrumenty. A przecież rzewny, niepokojący i mocarny zarazem wokal Maynarda to niezbędny element tej niepowtarzalnej układanki.
Ciężko
wybrać najlepiej zagrane podczas wtorkowego festiwalu utwory,
koncerty Toola to dla mnie widowiska bez słabych punktów. Na pewno
na wyjątkową uwagę zasługują dwie świeżynki – „Descending”
oraz „Invincible”. To wycyzelowane, rozbudowane i wielowarstwowe
kompozycje z charakterystycznym basem Justina Chancellora, zmianami
tempa i długimi partiami instrumentalnymi. Trochę transowe, trochę
opętańcze. Podobnie zresztą jak gra Chancellora na basie, na
którą patrzyło się z nieukrywaną przyjemnością. Ogromną
radość sprawiło mi pojawienie się w setliście „Forty Six &
2”, „Vicarious”, „Jambi”, oraz „Schism”, wszystkie one
wypadły niezwykle monumentalnie i maksymalnie obezwładniająco.
Podobnie jak tandem w postaci kultowych „Parabol/Parabola”.
Co
warte odnotowania, większość uczestników widowiska postawiła na
jego odbiór zmysłami, a nie telefoniczne rejestrowanie każdego
kawałka. To zdecydowanie wpłynęło też, moim zdaniem, na nastroje
zgromadzonych, którzy żywiołowo reagowali niemalże na każdy
dźwięk. Justin, Danny, Adam i Maynard przez cały swój występ
dbali o to, aby to nie oni sami, ale ich muzyka przyciągała
największą uwagę. Schodząc ze sceny, nagrodzili swoją
publiczność oklaskami za aktywny udział w show. Keenan natomiast,
swoim zwyczajem, pokazał się na chwilę widowni w świetle
reflektora, po czym szybko zniknął za kulisami. Mam nadzieję, że
tym razem nie na kolejne 12 lat.
Zdjęcia: Karolina Andrzejewska. Kopiowanie bez zgody zabronione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz