czwartek, 13 lipca 2017

Periphery - II: This Time It's Personal (2012)


Napisał: Jarek Kosznik

Równo 5 lat temu, 2 lipca 2012 roku miała miejsca premiera drugiej płyty zespołu Periphery,  pt.:„Periphery II –This Time it’s Personal”. Panowie uznawani wtedy za wschodzące gwiazdy szeroko pojętego metalu progresywnego przebojem wdarli się na scenę ciężkiej muzyki, debiutancką płytą  pt.: „Periphery I” z 2010 roku. Tamto wydawnictwo wywołało niemały szok i ogrom zainteresowania, swoją niebanalnością, niepowtarzalnością, umiejętnością połączenia klasycznego progresywnego metalu z bardzo nowatorskimi, dopiero raczkującymi wówczas rozwiązaniami „djentowymi”, nadając dźwiękom nowy wymiar, ciężar, a zarazem osobliwą lekkość oraz swobodę. Przed premierą „Periphery II” doszło do pewnych roszad wewnątrz zespołu, częściowo został zmieniony skład osobowy, na gitarze elektrycznej Alexa Boisa zastąpił Mark Holcomb, a za basistę Toma Murphy’ego przyszedł brytyjczyk Adam „Nolly” Getgood. Czy ta płyta przebiła debiutanckie wydawnictwo? Czy nastąpiła ewolucja kompozycji względem przeszłości? Czy nowi członkowie grupy wnieśli coś nowego do stylu zespołu? Czy wokalista Spencer Sotelo zrobił postępy wokalne? Jak wypadli zaproszeni goście? Postaram się odpowiedzieć na te pytania. 

W przeciwieństwie do debiutanckiego krążka, otwierający „Periphery II” utwór „Muramasa”, będący pierwszą częścią tzw. „trylogii” rozpoczynają spokojne, pojedyncze dźwięki syntezatora, podczas których Spencer Sotelo śpiewa frazę, która się będzie powtarzać w jeszcze dwóch innych utworach powyższej „trylogii”. Z czasem wchodzą  wolne, ciężkie gitary, które później przyspieszą, grając riff, którego wariacja także się jeszcze pojawi. Kolejny „Have a Blast” zaczyna się dość dziwacznym motywem skrzypcowo – elektronicznym, który będzie później w różnych konfiguracjach grany na gitarach. W pierwszej części utworu mamy pierwsze solo na płycie, zagrane przez Mishe Mansoor’a, bardzo przypominające styl pioniera muzyki jazz-fusion, a prywatnie wielkej inspiracji Mishy, Allan’a Holdsworth’a. W środku następuje kaskada przebojowych riffów, aż do nagłej zmiany metrum, gdzie wchodzi gościnne solo wirtuoza gitary Guthrie’go Govana. Utwór kończy się w podobnym klimacie jak się zaczął. „Facepalm Mute”, dość nietypowa jak na Periphery kompozycja, przypominająca lekko „punk na sterydach” , została w dużej mierze napisana przez wokalistę Spencera Sotelo, który śpiewa tutaj z ogromną zadziornością i energią, pokazując znakomitą skalę głosu i jak i poprawione względem poprzedniej płyty growle i scream’y. Dość długie elektroniczne zakończenie przechodzi płynnie w „Ji”. Mamy tutaj do czynienia z pierwszym w historii eksperymentem gry na gitarach ośmiostrunowych. Potwornie niskie dźwięki, awangardowe mięsiste motywy gitarowe, razem z ostrymi screamami nadają utworowi tą wyjątkowość charakterystyczną dla Periphery. Jest to ponadto pierwszy bardzo duży wkład nowego gitarzysty Mark’a Holcomb’a, który skomponował tutaj większość motywów, łącznie z rytmiczną, niezwykle melodyjną solówką w okolicach połowy piosenki. Po nim wchodzi „Scarlet”, kolejna autorska, szalenie przebojowa, kompozycja Holcomb’a, którą ułożył razem z Mansoor’em w ich pobocznym projekcie „Haunted Shores”. Szybkie tempo, praktycznie niespotykany strój gitar (gdzie cześć strun jest nastrojona niżej, a część wyżej niż standardowe strojenie gitar muzyków z Periphery), niezapomniane, wręcz szaleńcze frazy wokalne, doprowadzają słuchacza do ekstazy! Nigdy nie zapomnę dnia kiedy pierwszy raz usłyszałem tą kompozycję! Żal, że taki utwór nie zrobił furory w jakimś popularnym radiu. 

Kolejny „Luck as a Constant” należy do mojej absolutnej czołówki omawianego albumu. Pierwsza część piosenki zawiera dość mocne odniesienia do debiutanckiego „Periphery I”, zarówno w warstwie instrumentalnej jak i w stosunku do wokaliz. Jednakże w środku zaczyna się magia. Wolne, czyste dźwięki gitary, a potem przebojowe akordy, przechodzą z czasem we wspaniałe, moim zdaniem najlepsze w historii grupy, dwie solówki grane odpowiednio przez Mansoor’a i Jake Bowen’a. Niesamowita intuicja, artykulacja, dobór dźwięków. Co za wyczucie klimatu utworu! Końcówka przypomina trochę harmonie w stylu zespołu Killswitch Engage. Tyle się już działo a to jeszcze nawet nie półmetek! Następny „Ragnarok”, będący drugą częścią „trylogii” wita słuchacza klimatem z piekła rodem. Wściekłe, przerażające wokale, połączone z bardzo niskimi „djentowymi” riffami bardzo przypominającymi zespół Meshuggah ale też trudno nie zauważyć inklinacji blackmetalowych   w niektórych akordach. Druga część utworu brzmi niczym leciutki deszcz po ostrej burzy z gradem, zawiera bardzo przebojowe , wręcz popowe momentami melodie. Prawdziwym punktem kulminacyjnym utworu jest powtórzona, nieco przearanżowana muzycznie zwrotka z utworu „Muramasa”, gdzie Spencer przechodzi samego siebie, śpiewając jak stary wyjadacz, a fraza „we’re not listening to ourselves”, zaśpiewana w kosmicznie wysokim rejestrze dźwiękowym, jest prawdopodobnie najczęściej słuchaną przeze mnie frazą wokalną w historii mojego życia. Końcówka jest kolejną elektroniczną podróżą, bardzo dźwiękowo podobną do fragmentów utworu „Racecar” z „Periphery I”. Ech, aż przypominają się te stare dobre czasy! Po nim wchodzi dość krótki „The Gods Must Be Crazy”, gdzie jednak całkiem sporo się dzieje. Mieszanka pomysłowych kaskad gitarowych, tradycyjnie porywający refren, klasyczny dla tego gatunku muzyki „breakdown” i króciutkie aczkolwiek przyjemne solo Jake’a Bowena. W „Make Total Destroy” mamy do czynienia od początku z prawdziwą jazdą bez trzymanki. Strasznie dziwne, momentami wręcz nonsensowne (ale w pozytywnym znaczeniu) chromatyczne wariacje dźwięków, zagrane różnymi technikami nie dają chwili wytchnienia, ewentualnie poza chwilą oddechu w środku. Ten utwór wszedł na stałe do repertuaru podczas występów na żywo i zawsze publiczność reaguje na niego bardzo entuzjastycznie, ponadto powstał do niego teledysk.


Następny w kolejności „Erised” to swego rodzaju moment wytchnienia. Nieco spokojniejszy, przestrzenny klimat zwraca uwagę słuchacza. Łagodny, nieco pop-rockowy styl wokalu współgra z nieco bardziej atmosferycznymi riffami, choć czasem też zdarzy się klasyczny riff rodem z demówek Bulb’a. Ciekawym punktem utworu jest gościnne solo jednego z najwybitniejszych wirtuozów gitary, a prywatnie wujka Jake’a Bowena, Johna Petrucciego z legendarnego Dream Theater. Gra on tutaj bardzo apetyczne, pasujące do całości, klasyczne dla siebie solo. Elektroniczne zakończenie przechodzi płynnie w następny, instrumentalny „Epoch”, będący chyba najbardziej  nietypowym  momentem albumu, ponieważ jest to w pełni elektroniczny utwór w stylu muzyki house. Szczerze mówiąc ten utwór mógłby rozkręcić jakąś imprezę i nie mam na myśli imprezy metalowej. Bardzo śmiały, choć średni moim zdaniem eksperyment.  Prawdziwą perełką jest dziwaczny „Froggin’ Bullfish” oparty na starym demie Mishy Mansoor’a, co jest akurat dość typowym zabiegiem na „PII”. Dobór riffów podobnie jak i nazwa utworu są śmieszne, wręcz groteskowe, niektóre dźwięki przywołują na myśl te tytułowe „żabopodobne” stworzenie. Wszystko jest wzbogacone także poprzez elementy musicalowe w śpiewie Spencera Sotelo. Strasznie nietypowe jest także akustyczne zakończenie utworu, moim zdaniem niezwykle podobne do zakończenia utworu „The Prophecy” zespołu Iron Maiden. Naprawdę, wyobraźnia panów z Periphery nie zna granic. Niezwykle ciekawy jest także kolejny „Mile Zero”, który został zadedykowany jednemu ze zmarłych przyjaciół Spencera Sotelo. Właściwie zawiera on w komplecie elementy zawarte w poprzednich utworach, a wszystko jest okraszone, przepięknym, osobiście moim ulubionym gościnnym solem w wykonaniu Wes’a Hauch’a, na co dzień gitarzysty zespołu The Faceless. Kończący podstawową część płyty „Masamune”, który jest także trzecią, ostatnią częścią „trylogii” uchodzi za utwór najbliższy stylistycznie „Periphery I”. Mamy tutaj do czynienia głównie z ciężkimi, djentowymi riffami, gdzie okazjonalnie pojawiają się dźwięki zagrane delayem czy niskie akordy. Oczywiście po raz trzeci pojawia się zwrotka z „Muramasa” i „Ragnarok”, znów nieco inaczej zaśpiewana po czym wchodzi, ostre bezkompromisowe zakończenie grane na siódmej strunie, które jest grane z akompaniamentem różnych wstawek perkusyjnych. Należy zwrócić tutaj uwagę na komputerowe zestrajanie w dół gitary. Im bliżej końca, tym niższe dźwięki wydają gitary. W wersji bonusowej płyty znajdują się jeszcze takie utwory jak „Far Out” , stare demo Mishy Mansoor’a i „The Heretic Anthem” czyli cover zespołu Slipknot będący kooperacją niektórych członków Periphery i ich przyjaciół.

„Periphery II –This Time it’s Personal” to przełomowa i kluczowa dla dalszego rozwoju kariery płyta Periphery, ponieważ ugruntowała jego pozycje jako prawdopodobnie najsłynniejszego  obecnie zespołu spod znaku nowoczesnego progresywnego metalu. Opisywany album jest praktycznie pozbawiony jakikolwiek wad czy słabszych momentów, a nawet jeśli one występują to nie mają przełożenia na ocenę płyty. Moim zdaniem „PII” dość mocno ewoluowała stylistycznie w pozytywnym stopniu w stosunku do „PI” , zarówno pod względem złożoności kompozycji jak i technik wokalnych Spencera Sotelo, który pokazał tutaj, że dokonana przez niego zmiana sposobu ćwiczenia głosu była genialną decyzją. Nie sposób nie zauważyć, że te wszystkie wspaniałe postępy zespołu jako całości nie byłyby możliwe bez wdrożenia wszystkich członków grupy do procesu twórczego. To już przestał być „one man show” jak na debiutanckiej płycie gdzie właściwie sto procent materiału napisał Misha Mansoor. Nowi członkowie zespołu, a w szczególności Mark Holcomb wnieśli ogromny wkład i powiew kreatywności. Wszystkie te pozytywne elementy rzemiosła muzycznego, okraszone wybitnymi solówkami od zaproszonych gości jak i od gitarzystów Periphery, doprowadziły, że świat muzyki progresywnej otrzymał perfekcyjną płytę. Nie mam tutaj faworyta gdyż praktycznie wszystkie utwory zasługują na najwyższa możliwą ocenę. Jeśli o mnie chodzi to  „Periphery II –This Time it’s Personal” jako całość jest prawdopodobnie moją ulubioną płytą nie tylko w dyskografii zespołu, ale i ze wszystkich słuchanych przez ze mnie albumów w ciągu ostatnich 5 lat i póki będę mógł to będę do niego wracał z takim samym zainteresowaniem, gdy usłyszałem go po raz pierwszy. OCENA: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz