Napisał: Jarek Kosznik
Równo 5 lat temu, 2
lipca 2012 roku miała miejsca premiera drugiej płyty zespołu Periphery, pt.:„Periphery II –This Time it’s Personal”. Panowie
uznawani wtedy za wschodzące gwiazdy szeroko pojętego metalu progresywnego przebojem
wdarli się na scenę ciężkiej muzyki, debiutancką płytą pt.: „Periphery I” z 2010 roku. Tamto
wydawnictwo wywołało niemały szok i ogrom zainteresowania,
swoją niebanalnością, niepowtarzalnością, umiejętnością połączenia klasycznego
progresywnego metalu z bardzo nowatorskimi, dopiero raczkującymi wówczas
rozwiązaniami „djentowymi”, nadając dźwiękom nowy wymiar, ciężar, a zarazem
osobliwą lekkość oraz swobodę. Przed premierą „Periphery II”
doszło do pewnych roszad wewnątrz zespołu, częściowo został zmieniony skład
osobowy, na gitarze elektrycznej Alexa Boisa zastąpił Mark Holcomb, a za
basistę Toma Murphy’ego przyszedł brytyjczyk Adam „Nolly” Getgood. Czy ta płyta
przebiła debiutanckie wydawnictwo? Czy nastąpiła ewolucja kompozycji względem
przeszłości? Czy nowi członkowie grupy wnieśli coś nowego do stylu zespołu? Czy
wokalista Spencer Sotelo zrobił postępy wokalne? Jak wypadli zaproszeni goście?
Postaram się odpowiedzieć na te pytania.
W przeciwieństwie do debiutanckiego krążka,
otwierający „Periphery II” utwór „Muramasa”, będący pierwszą częścią tzw. „trylogii” rozpoczynają spokojne, pojedyncze
dźwięki syntezatora, podczas których Spencer Sotelo śpiewa frazę, która się
będzie powtarzać w jeszcze dwóch innych utworach powyższej „trylogii”. Z czasem
wchodzą wolne, ciężkie gitary, które
później przyspieszą, grając riff, którego wariacja także się jeszcze pojawi.
Kolejny „Have a Blast” zaczyna się
dość dziwacznym motywem skrzypcowo – elektronicznym, który będzie później w
różnych konfiguracjach grany na gitarach. W pierwszej części utworu mamy
pierwsze solo na płycie, zagrane przez Mishe Mansoor’a, bardzo przypominające
styl pioniera muzyki jazz-fusion, a prywatnie wielkej inspiracji Mishy, Allan’a
Holdsworth’a. W środku następuje kaskada przebojowych riffów, aż do nagłej
zmiany metrum, gdzie wchodzi gościnne solo wirtuoza gitary Guthrie’go Govana.
Utwór kończy się w
podobnym klimacie jak się zaczął. „Facepalm
Mute”, dość nietypowa jak na Periphery kompozycja, przypominająca lekko
„punk na sterydach” , została w dużej mierze napisana przez wokalistę Spencera
Sotelo, który śpiewa tutaj z ogromną zadziornością i energią, pokazując
znakomitą skalę głosu i jak i poprawione względem poprzedniej płyty growle i
scream’y. Dość długie elektroniczne zakończenie przechodzi płynnie w „Ji”. Mamy tutaj do czynienia z
pierwszym w historii eksperymentem gry na gitarach ośmiostrunowych. Potwornie
niskie dźwięki, awangardowe mięsiste motywy gitarowe, razem z ostrymi screamami
nadają utworowi tą wyjątkowość charakterystyczną dla Periphery. Jest to ponadto
pierwszy bardzo duży wkład nowego gitarzysty Mark’a Holcomb’a, który
skomponował tutaj większość motywów, łącznie z rytmiczną, niezwykle melodyjną
solówką w okolicach połowy piosenki. Po nim wchodzi „Scarlet”, kolejna autorska, szalenie
przebojowa, kompozycja Holcomb’a, którą ułożył razem z Mansoor’em w ich
pobocznym projekcie „Haunted Shores”. Szybkie tempo, praktycznie niespotykany
strój gitar (gdzie cześć strun jest nastrojona niżej, a część wyżej niż standardowe strojenie
gitar muzyków z Periphery), niezapomniane, wręcz szaleńcze frazy wokalne,
doprowadzają słuchacza do ekstazy! Nigdy nie zapomnę dnia kiedy pierwszy raz
usłyszałem tą kompozycję! Żal, że taki utwór nie zrobił furory w jakimś
popularnym radiu.
Kolejny „Luck as a
Constant” należy do mojej absolutnej czołówki omawianego albumu. Pierwsza
część piosenki zawiera dość mocne odniesienia do debiutanckiego „Periphery I”,
zarówno w warstwie instrumentalnej jak i w stosunku do wokaliz. Jednakże w
środku zaczyna się magia. Wolne, czyste dźwięki gitary, a potem przebojowe
akordy, przechodzą z czasem we wspaniałe, moim zdaniem najlepsze w historii
grupy, dwie solówki grane odpowiednio przez Mansoor’a i Jake Bowen’a.
Niesamowita intuicja, artykulacja, dobór dźwięków. Co za wyczucie klimatu
utworu! Końcówka przypomina trochę harmonie w stylu zespołu Killswitch Engage.
Tyle się już działo a to jeszcze nawet nie półmetek! Następny „Ragnarok”, będący drugą częścią
„trylogii” wita słuchacza klimatem z piekła rodem. Wściekłe, przerażające
wokale, połączone z bardzo niskimi „djentowymi” riffami bardzo przypominającymi
zespół Meshuggah ale też trudno nie zauważyć inklinacji blackmetalowych w niektórych akordach. Druga część utworu
brzmi niczym leciutki deszcz po ostrej burzy z gradem, zawiera bardzo
przebojowe , wręcz popowe momentami melodie. Prawdziwym punktem kulminacyjnym
utworu jest powtórzona, nieco przearanżowana muzycznie zwrotka z utworu „Muramasa”, gdzie Spencer przechodzi
samego siebie, śpiewając jak stary wyjadacz, a fraza „we’re not listening to
ourselves”, zaśpiewana w kosmicznie wysokim rejestrze dźwiękowym, jest
prawdopodobnie najczęściej słuchaną przeze mnie frazą wokalną w historii mojego
życia. Końcówka jest kolejną elektroniczną podróżą, bardzo dźwiękowo podobną do
fragmentów utworu „Racecar” z „Periphery I”. Ech, aż przypominają się te stare dobre czasy! Po nim
wchodzi dość krótki „The Gods Must Be
Crazy”, gdzie jednak całkiem sporo się dzieje. Mieszanka pomysłowych
kaskad gitarowych, tradycyjnie porywający refren, klasyczny dla tego gatunku
muzyki „breakdown” i króciutkie aczkolwiek przyjemne solo Jake’a Bowena. W „Make Total Destroy” mamy do czynienia
od początku z prawdziwą jazdą bez trzymanki. Strasznie dziwne, momentami wręcz
nonsensowne (ale w
pozytywnym znaczeniu) chromatyczne wariacje dźwięków, zagrane różnymi technikami
nie dają chwili wytchnienia, ewentualnie poza chwilą oddechu w środku. Ten
utwór wszedł na stałe do repertuaru podczas występów na żywo i zawsze
publiczność reaguje na niego bardzo entuzjastycznie, ponadto powstał do niego
teledysk.
Następny w kolejności „Erised” to swego rodzaju moment wytchnienia. Nieco spokojniejszy, przestrzenny
klimat zwraca uwagę słuchacza. Łagodny, nieco pop-rockowy styl wokalu współgra
z nieco bardziej atmosferycznymi riffami, choć czasem też zdarzy się klasyczny
riff rodem z demówek Bulb’a. Ciekawym punktem utworu jest gościnne solo jednego z najwybitniejszych
wirtuozów gitary, a prywatnie wujka Jake’a Bowena, Johna Petrucciego z legendarnego Dream
Theater. Gra on tutaj bardzo apetyczne, pasujące do całości, klasyczne dla
siebie solo. Elektroniczne zakończenie przechodzi płynnie w następny,
instrumentalny „Epoch”, będący chyba
najbardziej nietypowym momentem albumu, ponieważ jest to w pełni
elektroniczny utwór w stylu muzyki house. Szczerze mówiąc ten utwór mógłby
rozkręcić jakąś imprezę i nie mam na myśli imprezy metalowej. Bardzo śmiały,
choć średni moim zdaniem eksperyment. Prawdziwą perełką jest dziwaczny „Froggin’ Bullfish” oparty na starym
demie Mishy Mansoor’a, co jest akurat dość typowym zabiegiem na „PII”. Dobór
riffów podobnie jak i nazwa utworu są śmieszne, wręcz groteskowe, niektóre
dźwięki przywołują na myśl te tytułowe „żabopodobne” stworzenie. Wszystko jest
wzbogacone także poprzez elementy musicalowe w śpiewie Spencera Sotelo. Strasznie
nietypowe jest także akustyczne zakończenie utworu, moim zdaniem niezwykle
podobne do zakończenia utworu „The Prophecy” zespołu Iron Maiden. Naprawdę, wyobraźnia
panów z Periphery nie zna granic. Niezwykle ciekawy jest także kolejny „Mile Zero”, który został zadedykowany
jednemu ze zmarłych przyjaciół Spencera Sotelo. Właściwie zawiera on w
komplecie elementy zawarte w
poprzednich utworach, a wszystko jest okraszone, przepięknym, osobiście moim
ulubionym gościnnym solem w wykonaniu Wes’a Hauch’a, na co dzień gitarzysty
zespołu The Faceless. Kończący podstawową część płyty „Masamune”, który jest także trzecią, ostatnią częścią „trylogii”
uchodzi za utwór najbliższy stylistycznie „Periphery I”. Mamy tutaj do
czynienia głównie z ciężkimi, djentowymi riffami, gdzie okazjonalnie pojawiają
się dźwięki zagrane delayem czy niskie akordy. Oczywiście po raz trzeci pojawia
się zwrotka z „Muramasa” i „Ragnarok”, znów nieco inaczej zaśpiewana po czym wchodzi,
ostre bezkompromisowe zakończenie grane na siódmej strunie, które jest grane z akompaniamentem
różnych wstawek perkusyjnych. Należy zwrócić tutaj uwagę na komputerowe
zestrajanie w dół gitary. Im bliżej końca, tym niższe dźwięki wydają gitary. W
wersji bonusowej płyty znajdują się jeszcze takie utwory jak „Far Out” , stare demo Mishy Mansoor’a
i „The Heretic Anthem” czyli cover
zespołu Slipknot będący kooperacją niektórych członków Periphery i ich
przyjaciół.
„Periphery II –This Time it’s Personal” to
przełomowa i kluczowa dla dalszego rozwoju kariery płyta Periphery, ponieważ
ugruntowała jego pozycje jako prawdopodobnie najsłynniejszego obecnie zespołu spod znaku nowoczesnego progresywnego
metalu. Opisywany album jest praktycznie pozbawiony jakikolwiek wad czy
słabszych momentów, a nawet jeśli one występują to nie mają przełożenia na
ocenę płyty. Moim zdaniem „PII” dość mocno ewoluowała stylistycznie w
pozytywnym stopniu w stosunku do „PI” , zarówno pod względem złożoności
kompozycji jak i technik wokalnych Spencera Sotelo, który pokazał tutaj, że
dokonana przez niego zmiana sposobu ćwiczenia głosu była genialną decyzją. Nie
sposób nie zauważyć, że te wszystkie wspaniałe postępy zespołu jako całości nie
byłyby możliwe bez wdrożenia wszystkich członków grupy do procesu twórczego. To
już przestał być „one man show” jak na debiutanckiej płycie gdzie właściwie sto
procent materiału napisał Misha Mansoor. Nowi członkowie zespołu, a w
szczególności Mark Holcomb wnieśli ogromny wkład i powiew kreatywności. Wszystkie te pozytywne
elementy rzemiosła muzycznego, okraszone wybitnymi solówkami od zaproszonych gości jak i od
gitarzystów Periphery, doprowadziły, że świat muzyki progresywnej otrzymał
perfekcyjną płytę. Nie mam tutaj faworyta gdyż praktycznie wszystkie utwory
zasługują na najwyższa możliwą ocenę. Jeśli o mnie chodzi to „Periphery II –This Time it’s Personal” jako
całość jest prawdopodobnie moją ulubioną płytą nie tylko w dyskografii zespołu,
ale i ze wszystkich słuchanych przez ze
mnie albumów w ciągu ostatnich 5 lat i póki będę mógł to będę do niego wracał z takim samym zainteresowaniem, gdy usłyszałem go po raz pierwszy. OCENA: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz