Mówią, że w muzyce już wszystko wymyślono. Jestem pewien, ze takie osoby nie słuchają po prostu zbyt wiele muzyki, a zwłaszcza nowej. Trójmiejski Neverending Delays to projekt Michała Miegonia i Piotra Pawłowskiego, którzy grają ze sobą w The Shipyard. Tym razem jednak znaleźli czas na coś innego i postanowili pobawić się delayami, dorzucić do tego odrobinę eksperymentalnego jazzu i post-rocka, elektroniki i dziwnej, kwaśnej atmosfery. Sprawdźmy czy jest to powiew świeżości czy może totalnie nieudany eksperyment...
Na płytę, która powstawała niemal trzy lata złożyły się cztery numery o łącznym czasie niespełna trzech kwadransów. To sporo, zwłaszcza dla osób nienawykłych do takich zabaw z dźwiękiem, ale ja nie miałem z tym problemu. Początkiem psychodelicznej podróży jest ponad siedmiominutowy "Path of Pat" który uroczo zaczyna się senną atmosferą i łagodnym ciepłym, nieco popowym brzmieniem gitary. Na jej tle dzieje się jednak znacznie więcej, bowiem elektroniczna perkusja przenika się tutaj z elektroniką i loopami, a w momencie gdy zwalnia ma się wrażenie, ze rzeczywistość się zakrzywia i niebezpiecznie zaczyna pulsować. Nadal jest ciepło i lekko, a zarazem dość abstrakcyjnie i leniwie. Przełamanie następuje gdy przez moment zgrzyta sama elektronika, a następnie całość nieznacznie przyspiesza, robi się bardziej tajemniczo. Równie senna atmosfera czeka w prawie dziewięciominutowym "You will never know the next chord", który otwiera kapitalna basowa partia, rozwinięta o ni to cykanie, ni to pykanie, tykanie zegara czy coś zbliżonego. Trochę pachnieć może tutaj Orange Trane, ale zdecydowanie brakuje tutaj sekcji dętej. Można wręcz powiedzieć, że eksperyment sięga tutaj ambientu który romansuje z jakimś r'n'b czy soulem. Nie ma jednak mowy o nudzie czy nadmiernym usypianiu, bo całość się z czasem rozwija, pulsuje i zmienia.
Trzeci utwór nosi tytuł "Wiped Up" i zaczyna się przyjemną gitarową melodią, ale na pierwszy plan ponownie wysuwa się bas Pawłowskiego. Niemal czuje się, że ten numer zaraz eksploduje, tymczasem panowie dalej snują leniwe, ciepłe dźwięki jak gdyby był to soundtrack do jakiejś wycieczki krajobrazowej albo podróży międzygalaktycznej. Genialna jest zwłaszcza chorobliwie wkręcająca sie w głowę druga połowa z bogatą elektroniką. Po siedmiu minutach czeka nas utwór najbardziej ambitny z całej płyty. Niemal dwudziestominutowy (bez piętnastu sekund) "Waiting for Delay", który skojarzył mi się ze słynną sztuką Samuela Becketta. Tu dominuje budząca grozę atmosfera, budowanie napięcia i rozwijanie struktur gdzieś z pogranicza muzyki drone zderzonej z ambientem. Zwłaszcza ten drugi gatunek zaczyna dominować w dalszej części utworu, leniwe sunięcie dźwięku i jego przeciąganie. Tu znów brakuje mi jakiegoś uzupełnienia sekcją dętą, która by go ubarwiła, dopełniła smutny nastrój.
Na pewno nie jest to płyta do której będziecie wracali często, ale jest to rzecz bardzo interesująca będąca bardziej eksperymentem i improwizacją niż pełnoprawnym piosenkowym materiałem, choć ta piosenkowość wielokrotnie się tutaj przebija. Senna, leniwa atmosfera ma tutaj wiele z filmowego soundtracku, muzyki relaksacyjnej czy wyciszającej - zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę finałowy numer. Zabrakło mi tutaj trochę większej ilości rozwinięć, mocniejszego uderzenia czy wspomnianej sekcji dętej, która znakomicie by uzupełniła niektóre fragmenty. Chcąc posłuchać podobnych muzycznych eksploracji lepiej sięgnąć po elektroniczne zabawy warszawskiego Riverside. Doceniam twórczość Miegonia i Pawłowskiego, ale odnoszę wrażenie że lepiej by było gdyby ten materiał, jak pierwotnie zakładano, został jednak w szufladzie i nigdy nie ujrzał światła dziennego. Nie oznacza to bynajmniej, że to zły materiał, ale chyba nie do końca potrzebny, trudny do interpretacji i nie nadający się do częstych powrotów, choć na pewno nie pozbawiony piękna, emocji i całkiem interesujących pomysłów proszących się o jeszcze większe rozwinięcie. Bez oceny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz