wtorek, 16 stycznia 2018

Black Rebel Motorcycle Club - Wrong Creatures (2018)


Podobno pierwsza nowa płyta usłyszana w nowym roku determinuje jaki będzie ten nowy rok. Nie wiem jak mam się ustosunkować do tego stwierdzenia, jeśli pierwszą nową płytą jest album nie znanego mi wcześniej zespołu istniejącego już dwadzieścia lat i grającego alternatywny rock, który choć w moim życiu jest obecny to nigdy nie był w samym centrum zainteresowań. Nie będzie to jednak zły omen jeśli pierwszą płytą jest album tak zaskakująco dobry, bo nie tylko całkowicie nowy pod każdym względem, ale również absolutnie porywający...

Nigdy nie słyszałem o tym zespole, nigdy nie słyszałem żadnego ich utworu. Zwróciłem na nich uwagę posługując się jedną z moich ulubionych metod poznawania nowych rzeczy - czyli rzutem oka na okładkę. Jej surowy, ascetyczny i minimalistyczny wygląd ma w sobie jakąś przyciągającą siłę, która zdawała się mówić: posłuchaj nas. Płytę znalazłem na Spotify i po pięciu przesłuchaniach złapałem się na tym że robię szóste zapętlenie, apotem siódme, a potem ósme...  "Wrong Creatures" to ósmy pełnometrażowy album studyjny grupy pochodzącej ze słonecznej Kalifornii i obecnie grającej w trzyosobowym składzie, który swoją premierę miał 12 stycznia tego roku. Na jej kształt składa się dwanaście numerów o łącznym czasie niespełna pięćdziesięciu ośmiu minut. Co tak bardzo przykuwa uwagę w ich muzyce?

Otwiera ją niespełna dwuminutowy utwór "DFF" który wyłania się z ciszy radiowym szumem do którego dołączają szamańskie zaśpiewy, rytualna perkusja i mruczący bas rodem z Massive Attack. Ten instrumentalny wstęp przechodzi w gitarowy "Spook". Riff, a następnie kapitalna mocno osadzona perkusja i mruczący bas wżera się w głowę. Gdzieś przemykają skojarzenia z modnymi panami z  Royal Blood, ale brzmienie jest tutaj jeszcze bogatsze i poczciwie staromodne niczym w Dinosaur Jr., a nie stylizowane. Fantastyczny "King Of Bones" zachwyca kolejną porcją surowego basu, genialnie wtórującej mu dość dusznej perkusji i elektroniką w tle. Tego utworu jak sądzę nie powstydziłoby się U2. W ogóle całość kapitalnie przenosi w czasie do lat 90tych, gdy rock alternatywny przeżywał najlepszy dla siebie okres także za sprawą grunge'u, a nieco później z racji żywiołowej reinterpretacji przez The White Stripes. Równie kapitalny jest wyciszony, płynący "Haunt" znów mający w sobie coś z dawnego U2, ale także zimnej fali i stylistyki British Sea Power, a nawet twórczości Chrisa Rea czy Leonarda Cohena. Klimat w zasadzie nie zmienia się w "Echo", który znów bije na głowę U2 i ich cały  zeszłoroczny album "Songs Of Expierence". W tym kawałku jest przecież więcej irlandzkiego zespołu niż właśnie na wspomnianym, mocno rozczarowującym krążku. Do tego jakieś dalekie echa The Decemberists czy Steeleye Span. Po prostu majstersztyk! Na szóstym miejscu znalazł się numer "Ninth Configuration", który również świetnie miesza odrobinę bardziej liryczne granie z bardziej żywiołowym gitarowym rozwinięciem. Tu ponownie da się usłyszeć coś z U2, ale zagrane z lekkością i swobodą jakiej Irlandczykom zabrakło. Niemal siedem minut absolutnego piękna.


Drugą połowę zaczyna "Question Of Faith" z kapitalnym dziwnie znajomym basem i klimatem niczym z... Tito & The Tarantula. W zarysie ten numer trwa jak wariacja na temat "After Dark" wymieszanej ponownie z mruganiem okiem do U2. Drugim niemal siedmiominutowym kawałkiem jest "Calling Them All Away" i w nim również sporo się dzieje. Tu grupa ponownie sięga po niemal bluesowe granie, długie duszne frazy i budowanie napięcia. Znów może zapachnieć U2  i to na tyle że przy pierwszych odsłuchach miałem dosłownie wrażenie, że komuś się coś pomyliło i materiał z "Songs Of Experience" został podmieniony. Następujący po nim "Little Thing Gone Wild" jest o połowę krótszy, ale i on nie odstaje od poprzednich, wracając do mocniejszego gitarowego grania, które z kolei wydaje się być wręcz oparte o "Black Betty" Ram Jam i wymieszanie ponownie z Tito & Tarantula, może nawet Queens Of The Stone Age i z Dinosaur Jr. Po prostu świetne. Zmiana klimatu następuje już w kolejnym, wyciszonym trochę Beatlesowym zaskakującym "Circus Bazooko" opartym w pewnym stopniu na muzyce cyrkowej, a w finale nawet z dalekimi echami... Gorillaz. Na przedostatniej pozycji znalazł się "Carried From The Start" w którym witają nas hammondowe klawisze, a potem delikatnie przyspieszamy. Znów jest trochę jak z U2, ponownie do tego stopnia, że ma się wrażenie że jest to wręcz numer choćby z "How To Dismantle An Atomic Bomb", czyli ostatniej dobrej płyty Irlandczyków. Finał pod postacią "All Rise" jest również bardzo udany. Świetny liryczny początek oparty na pianinie i wokalu przypominjaącym Matta Bellamy'ego z Muse, a następnie stopniowe rozwijanie którego nie powstydziłoby się British Sea Power. Pozamiatane.

Ocena: Pełnia
Black Rebel Motorcycle Club nie odkrywa tutaj żadnego prochu, ale gra z ogromnym wyczuciem, lekkością, swobodą i jednoczesną świeżością. Jest to album zróżnicowany i rozpięty na sprzecznościach, zarówno brzmieniowych jak i emocjonalnych. Ponure i smutne nuty łączą się tutaj z żywiołowym gitarowym graniem, a liczne odniesienia nie nużą, a jeszcze bardziej angażują. Chciałoby się powiedzieć, że to najlepszy album U2, ale to nie jest ich, a jak wypada na tle pozostałych dokonań BRMC niestety nie wiem. "Wrong Creatures" wziął mnie bowiem z zaskoczenia i naprawdę się spodobał - szczerym i świeżym, mimo patrzenia nieco wstecz, surowym brzmieniem, które trafi nie tylko do wrażliwszych słuchaczy, ale także do tych, którzy cenią dobrze wyprodukowane rockowe płyty, które są spójne w całości i po skończeniu są puszczane po raz kolejny. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz