wtorek, 30 stycznia 2018

Płyty niezdążone Część IV


Witam ponownie we Francji gdzie czeka nas spotkanie z kolejnymi niezdążonymi płytami. Tym  razem będzie bardziej różnorodnie niż w ostatniej odsłonie, ale pocieszę że tym razem będzie to też ostatnie spotkanie z Francuzami, a przynajmniej na jakiś czas. Już w kolejnej części udamy się do Danii i Wielkiej Brytanii, a tymczasem w czwartej odsłonie będzie o lubiącym Billa Evansa Manuelu Adnocie, tajemniczym Kai Rezniku oraz muzycznym agencie podróży*  Phillipie Petit...

1. Ueno Park - Feu Clair/Dix-Mille Yeux

Naszym dzisiejszym pierwszym gościem jest Manuel Adnot, awangardowy gitarzysta i improwizator który żadnego gatunku się nie boi. Dotychczas parał się muzyką improwizowaną, popem i free jazzem w grupie April Fishes, jazzem w Sidney Box i metalem progresywnym wraz z zespołem Aeris. Jego najnowszy solowy projekt nazwany na cześć słynnego japońskiego parku Ueno miał swoją płytową premierę w lipcu zeszłego roku. Nagrywany był w hotelowych korytarzach, kościołach i okazjonalnie studiach muzycznych na trasie trwającej rok podróży muzyka za pomocą zwykłej gitary akustycznej nie wspomaganej żadnymi efektami, ani sztuczkami. Postawił na naturalne brzmienie i symbiozę gitara-człowiek-ciało-drewno inspirowane miejscami w których doszło do nagrań. Jak można się dowiedzieć z notatki prasowej źródłem inspiracji był także album "Conversations With Myself" wybitnego jazzowego pianisty Billa Evansa.

Na wydawnictwo składają się tak naprawdę dwie płyty, gdzie "Feu Clair" jest epką wydaną w maju, a następnie dołączoną do "Dix-Mille Yeux" co razem daje ponad godzinną dawkę muzyki. Pierwsze na co warto zwrócić jednak uwagę to na przepiękną pozbawioną słów okładkę. Wpatrując się w nią odpalamy płytę. Pierwszy kawałek "Erell" ma w sobie coś renesansowego i pachnie Hiszpanią. Po nim pojawia się "Cosmos" który kontynuuje taką nieco starodawną stylistykę choć tym razem jest nieco bardziej barokowo i dysonansowo. W "Flugið" robi się nowocześniej, bardziej współcześnie i dość alternatywnie. Czwarty i dłuższy od dotychczasowych miniaturek numer to uroczy "Tous pourtant prenaient part au songe..." jest bardziej eksperymentalny, wietrzny i złożony z pojedynczych szarpnięć strun i ma w sobie coś z bluesa czy nawet zwykłego strojenia gitary. W piątym zatytułowanym "La voie lactée, dans une sorte de rugissem..." wracamy do miniaturek i bardziej historycznego brzmienia, tym razem gdzieś z Włoch, jest słonecznie,wiosennie i błogo. Na szóstym miejscu znalazł się numer "Orenda" gdzie ponownie pojawia się eksperyment z pogranicza strojenia gitary, ale i nieoczywistej ukrytej melodyki trochę przypominającej dźwięki pianina, ale w tym wypadku zagrane na strunach. Następny jest "Steredenn" w którym melodia jest wyraźniejsza, ponownie cieplejsza i słoneczna, brzmiąca trochę jakby była nagrana chwilę po orzeźwiającym deszczu. W podobnym tonie jest utrzymany przepiękny utwór "Formin", choć w nim wyraźnie przebijają się nuty melancholii i jakiejś tęsknoty. Tęsknie jest także w "Tíu þúsund augu", który ponownie zdaje się sięgać po historyczne nawiązania i folkowe opowieści. Żywszy, przez zastosowanie harmonii jest z kolei utwór "Enez Groe" który znów zdaje się sięgać po iberyjskie motywy znane z twórczości Paco de Lucii czy Joaquina Rodrigo. Dłuższy z kolei, bo trwający sześć i pół minuty "Feu Clair" wspomagany jest trzaskającym ogniem. Czyżby był środek lata, noc przesilenia, a obok stała otwarta butelka lekkiego, czerwonego wina? Szybciej i ponownie nowocześniej, bardziej alternatywnie robi się w "Ce que je sais de geneviève", który z kolei przechodzi w dwuczęściową miniaturkę japońską, czyli "Mabusii Honoo". W nim ponownie mamy coś z muzyki iberyjskiej, ale także z japońskich harmonii. Po części pierwszej następuje przedzielenie utworem "Eau Claire" stanowiącym jakby lustrzane odbicie i przedłużenie "Feu Claire". Tryskający radośnie ogień dogasa, wino zostało wypite, a gitara gra różne melodie znów przywołujące na myśl Paco de Lucię. Do tego wszystkiego tym razem zostały one ułożone na nieco ponad osiemnaście minut i to bez jakiejkolwiek przerwy (!) oraz dodano delikatną ambientową elektronikę, która fajnie uzupełnia całość. Kończymy zaś drugą częścią numeru japońskiego.

Cudna i niezwykle minimalistyczna to płyta nastawiona nie tyle na improwizację i eksperyment, ile na wyobraźnię słuchacza, działająca na zmysły, a do tego niespieszna i nie siląca się na żadne wielkie formy. Jest to naprawdę zaskakujące, że tyle piękna można osiągnąć prostotą i zwykłą akustyczną gitarą. To płyta emocji, historii i zamkniętych, marzących oczu przy jednoczesnym patrzeniu w gwiazdy, rozkładaniu pasjansa i przeglądania starych albumów ze zdjęciami. Wreszcie, to taki album, któremu naprawdę warto poświęcić trochę czasu i zatopić się w rozmyślaniach nad proponowanymi przez Manuela Adnota muzycznych obrazkach. Ocena: Pełnia


2. Kai Reznik - Awkward Motions


Kai Reznik ceni swoją prywatność, bo niewiele o samym muzyku wiadomo poza tym, że mieszka we Francji i dotychczas wydał dwa albumy pod swoim nazwiskiem. To, co interesuje muzyka to nagrywanie soundtracków do filmów krótkometrażowych. Dziewięć numerów, które znalazły się na najnowszym wydanym w październiku zeszłego roku albumie zanurzone zostały w ambiencie, industrialnej elektronice i bogatym wykorzystaniu keyboardów. W numerach ponadto pojawiają się różni goście wykonujący partie wokalne, a jedną z tych osób jest wokalistka znanego nam już Heliogabale.

Usadzony w klimatach elektroniki lat 80tych jest numer otwierający, czyli "Awkward Groovy X Tension". Reznika jednak nie bawi typowy sentymentalny retro wave, wykorzystuje bogactwo klawiszy i elektroniki, nawet bity brzmią mocno i solidnie, a całość wypada świeżo, intensywnie i nowocześnie. Po elementy popu sięga się w bardzo udanym utworze "Beatiful Agony", który najpierw usypia naszą czujność, następnie czaruje lekkim, ale dość skocznym ciepłym rozwinięciem, które aż by się prosiło o mocniejsze uderzenie na finał, jednak Reznik sobie na takie rozwiązanie nie pozwala. Udany jest także następujący po nim instrumentalny "Blast For A Coma", który również zaczyna się dość spokojnie, ale także bardziej filmowo i mrocznie, można by rzec że wręcz gotycko. Rozwinięcie z powodzeniem zaś sięga zarówno po patenty retro synth wave jak i elementy techno, jednakże ponownie bez nachalności i z ogromnym wyczuciem i godną podziwu wrażliwością, Na czwartym miejscu znalazł się "Intimate Move" wracający do klimatów popu. Nie ma tutaj jednak ani nadmiaru cukru, ani przaśności, ani tak obecnej w dzisiejszych czasach w takim graniu sztuczności i napuszenia. Po prostu znakomity kawałek przepięknie rozpięty na elektronice. Piąty kawałek to "Aerica's Whisper" będący kolejnym instrumentalnym popisem emocji i nowoczesnego podejścia do elektroniki. Mroczne tony mieszają się z deszczowym pianinem i pociągnięciami przypominającymi muzykę do obu części "Blade Runnera". Odnoszący się do ciekawej grafiki na okładce zaś jest numer szósty, czyli "Raised by the Sirens" ponownie o bardzo filmowym i gotyckim charakterze. Nieco szybszy i parafrazujący z początku alfabet Morse'a bardzo udany "You Killed Me First" korzysta z założeń techno, ale i tu nie jest nachalnie. Dominują tu rytmy bliskie popowi i eksperymentom kompozytora filmowego Davida Arnolda. "L.A.S.T" wbrew tytułowi nie jest ostatni, a przedostatni i również jest interesujący choć w zupełnie inny sposób niż można oczekiwać. To bardziej dramatyczna konwersacja z przyszłości wyrwana niczym z któregoś odcinka "Black Mirror". Pasuje tu słowo: "creepy". Na koniec zaś Reznik oferuje prawie dziewięciominutowego instrumentala pod tytułem "Equlibrium", który zdaje się nie tylko tytułem nawiązywać do kultowego, choć mocno niedocenionego obrazu z Christianem Balem. To taki numer, który mógłby się też znaleźć w obu "Blade Runnerach" - rozbudowany, emocjonalny i niezwykle filmowy.

Przyznam, że bardzo miło zaskoczyła mnie ta płyta, bo czytając notkę prasową i dowiadując się o kolejnym artyście lubującym się w elektronice z lat 80tych i filmowym wymiarze spodziewałem się nie tyle powtórki z rozrywki ile kiczu unoszącego się na kilometr. Reznik jednakże potrafi swoimi dźwiękami budować zarówno klimat, jak i opowieść. Jego utwory nie są oparte na jednej płaszczyźnie, są wielopoziomowe, flirtują ze słuchaczem, jego skojarzeniami i psychiką, nie atakują sztucznością, ani plastikiem, a pozwalają na odkrywanie warstwa po warstwie i delektując się zarówno filmową estetyką jak i popowymi piosenkami, nie zapominając przy tym o tak ważnej w przypadku tego typu płyt spójności całego konceptu i brzmienia. Ocena: Pełnia



3. Philippe Petit - Buzzling But Not Hung Up On Hip

Pozostajemy w kręgu soundtracków, bo również w nich jest zainteresowany Philippe Petit, który woli o sobie myśleć nie jak o kompozytorze, a bardziej jak o "muzycznym agencie podróży". Ma też nietuzinkowe zainteresowania w egzotycznych instrumentach takich hak cymbałki, psalterion (rodzaj instrumentu strunowego) łącząc je z elektroniką i "field recordingiem". Jest też dziennikarzem muzycznymi radiowcem, który do swojej muzyki zaprasza mnóstwo różnych gości z różnych zakątków świata. Co znalazło się na płycie "Buzzling But Not Hung Up On Hip"?

Dwanaście kompozycji o łącznym czasie ponad godziny i do tego długich czasach trwania pojedynczych numerów. "Buzz... Buzz" trwa zaledwie pięć minut i składają się nań elektroniczne dźwięki wyjęte z jakiejś starej gry wspomagane perkusyjnym bitem i którymś z wielu strunowych instrumentów. Po półtorej minucie już poczułem się zmęczony, a to dopiero początek płyty. Prawie siedmiominutowy "Second to the Last Thoughts" jest odrobinę ciekawszy, bardziej mroczny i trochę spoglądający w kierunku jazz rocka. Jako trzeci wpada ponad dziesięciominutowy "Si parla italiano" rozpięty na włoskim monologu wspomaganym helem, trzaskach winyla i elektronicznych przejazdach, trąbce i różnych dysharmonicznych powtórzeniach jednakże bez spójnej melodyki czy konstrukcji. Jedenaście minut trwa "Beat Me Ku Ku", który kontynuuje dziwne zestawienia dźwiękowe poprzednika. Tylko osiem minut trwa kolejny, czyli "Songs of Innocence" sięgający po flamenco wymieszane z muzyką... japońską i sporą dawką elektroniki, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że flamenco po chwili przechodzi w dźwięki wyjęte z bluesowych zagrywek Zeppelinów. Niespełna trzyminutowa "Eugenia" zbudowana wokół któregoś z instrumentów strunowych i cymbałków uwodzi urokiem, ale do Manuela Adnota jest tutaj bardzo daleko.  Niemal dwudziestominutowy numer siódmy nie ma tytułu i otwierają go smyki, które są wspomagane ambientowo-drone'owym szumem. Ponownie tylko trzyminutowy jest "Songe d'azur" który jest nawet interesujący. Dysonanse wygrywane przez ksylofon, elektronikę i okazjonalne dęciaki nie mają melodii, ale przynajmniej próbują zainteresować swoim rozegraniem i mrocznym, wręcz groteskowym filmowym klimatem. Po nim następuje ponad siedmiominutowy "Cymbalomentums" gdzie dźwięki sitara mieszają się z elektroniką i zatrzymywaną dłonią płytą winylową. Jest tutaj mnóstwo intrygujących egzotycznych rozwiązań i dziwnie niepokojącej atmosfery, ale na dłuższą metę jest bardzo męczące. Następny jest niemal jedenastominutowy "Stellar Fright" który flirtuje z elektroniką w stylistyce Tangerine Dream i z całym szacunkiem dla Petita wolę posłuchać tej wspomnianej. Przedostatni "Farewell to U..." jest równie przedziwny co poprzednie i do tego jakby przesamplowany z jakiegoś starego filmu z lat 60tych i przefiltrowany przez szumy, dźwięki ze starych gier komputerowych i różne tony. Ponad piętnaście minut trwa z kolei ostatni numer czyli "Behaviours" ponownie bawiący się formułą przejazdów, modulacji i zgrzytów. Efekt byłby ciekawszy gdyby był to utwór znacznie bardziej rozwijający się i szybszy, tymczasem nie ma on żadnej kulminacji, ani punktu zaczepienia.

Agent muzycznej podróży znany także jako Philippe Petit to twórca o bardzo awangardowym podejściu do łączenia dźwięków. Nie znajdziecie tutaj melodii, łatwych ani przyjemnych kompozycji. To muzyka brudna, niekonwencjonalna, mechaniczna i wymagająca cierpliwości, której mi niestety zabrakło. Eksperymenty których podejmuje się Petit to bowiem rzecz mocno niezharmonizowana, pełna dysonansów, kontrastów i pozbawiona rozwinięć, a przede wszystkim spójności, która może i ma głębszy zamysł, ale nie jest on najwyraźniej dostępny dla zwykłych śmiertelników. Nie ulega wątpliwości, że jest to prawdziwa podróż - pełna wybojów, korków i pozbawiona wygód. Z tym jakże  optymistycznym akcentem opuszczamy Francję... Ocena: Nów

 
* Naczelny, czyli niżej podpisany, się zaśmiał gdy przeczytał te słowa w notce o artyście i płycie, ponieważ to samo może dość często powiedzieć o sobie.

Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR i Atypeek Music. Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz