sobota, 13 stycznia 2018

Progresywnie Mi: Ne Obliviscaris, X Empire


W rok po bardzo udanym drugim albumie "Citadel" Australijczycy z Ne Obliviscaris wydali dwie epki* dostępne tylko dla tych, którzy wsparli ich akcję crowdfundingową na organizację trasy koncertowej, a następnie już w 2017 roku zrealizowali swój trzeci krążek studyjny, który miał swoją premierę 27 października. Tymczasem brazylijska formacja X Empire po trzech latach od debiutanckiej epki "End Of Times" wreszcie wydała swój pierwszy pełnometrażowy album, który swoją premierę miał 8 grudnia. W odświeżonej i pierwszej w nowym roku odsłonie cyklu "Progesywnie Mi" przysłuchamy się i sprawdzimy w jakiej formie są obie formacje...

1. Ne Obliviscaris - Urn

Najnowszy album Australijczyków składa się z sześciu numerów, a tak naprawdę czterech, ponieważ dwa z nich spinające płytę w klamrę są podzielone na części analogicznie jak miało to miejsce na wcześniejszych krążkach. Podobnie też jak w przypadku "Citadel" i dwóch wydanych po niej epek liczonych razem panowie postawili na winylowy czas, w tym wypadku niespełna czterdzieści sześć minut, dzięki czemu nie ma przesytu ich zróżnicowaną i wciąż bombastyczną wizją muzyki.

Otwiera trwająca nieco ponad dwanaście minut "Libera". Pierwsza część "Saturnine Spheres" zaczyna się łagodnie, by po chwili rozkręcić się do szybszych partii z charakterystycznymi zagraniami na smykach, melodyjnymi gitarami i mocną rozbudowaną perkusją oraz zróżnicowanymi wokalami, gdzie podobnie jak na poprzednikach czysty wokal miesza się z szorstkim harshem. To, co zwraca uwagę to płynność przechodzenia między kolejnymi partiami, niezwykłe łączenie klasycznego podejścia związanego z wiolonczelą i skrzypcami wykorzystywanymi w ich graniu z ciężkim a zarazem melodyjnym progresywnym death metalem, które to panowie opanowali do perfekcji. Druga część zatytułowana "Ascents Of Burning Moths" to krótki instrumentalny utwór następujący zaraz po finale pierwszej odsłony "Libera" osadzony na akustycznej gitarze i dźwiękach smyków będących powtórzeniem krótkiego wstępu. Następnie wpada trwający zaledwie siedem i pół minuty "Intra Venus". Tu ponownie na początek usypia się naszą czujność łagodnym, ale rozwijającym się wstępem, które po chwili uderza śmiałym uderzeniem, którego nie powstydziłby się Opeth gdyby tylko grał jeszcze w tym gatunku. Riffy gitar oczywiście są kontrastowane smykami, a wraz z rozwinięciem na początek wchodzi harsh Marca "Xenoyra" Campbella, znakomicie współgrający z czystymi partiami Tima Charlesa. Kapitalnie wypada w tym utworze zwolnienie przypominające trochę Tool albo Soen, by następnie znów przejść w gitarowo-smykowe rozwinięcie, które z kolei przechodzi w niemal black metalowy finał.

Drugą połowę płyty zaczyna niemal dwunastominutowy bardzo udany "Eyrie" również zaczynający się od łagodnego wstępu, który delikatnie wyłania się z ciszy, oplata i po chwili coraz bardziej się rozbudowuje przepięknie budując klimat. To druga kwestia, którą panowie coraz śmielej w swojej muzyce eksplorują i wychodzi im ona naprawdę intrygująco. Mocniejsze riffy gitar wchodzą około piątej minuty surowymi tonami, a następnie już w pełnym "rynsztunku" obaj wokaliści prześcigają się w swoich partiach. W tym kawałku blisko jest też ponownie pod względem brzmienia i klimatu do dawnego Opeth, ale także do Leprous, choć ten drugi korzysta obecnie z nieco innych środków i zmierza w zupełnie innym kierunku. Końcówka utworu przepięknie zostanie skontrastowana lirycznym wyciszeniem, które na sam koniec znów rozwija się w świetne mocniejsze uderzenie.  Czternastominutowy "Urn", czyli utwór tytułowy otwiera część pierwsza pod tytułem "And Within the Void We Are Breathless". Ostry gitarowy riff wita nas tutaj od razu po czym atmosfera kapitalnie gęstnieje i zachwyca nieco dusznym nieprzystępnym z początku klimatem. Całość oczywiście zestawiona ze smykowymi jękami, a następnie całość przyspiesza jeszcze bardziej do kolejnego niemal black metalowego uderzenia świetnie zestawionego z harshem i równie porywająco brzmiące z łagodnym wokalem idącym tutaj w lekki falset. Płynne przejście w część drugą "As Embers Dance In Our Eyes" zaczyna się dokładnie w momencie gdzie kończy część pierwsza czyli zaraz po delikatnym wietrznym wyciszeniem świetnym ciężkim riffem, dusznym niemal doomowym galopem i równie niesamowitym harshem, równie kapitalnie kontrastowany łagodnym wokalem w późniejszych fragmentach o bardziej melodyjnym, harmonicznym charakterze, który z kolei równie płynnie przechodzi w kolejne mocne rozwinięcia. Znakomita robota.

Ocena: Pełnia
Australijski Ne Obliviscaris to jeden z tych zespołów, które wraz z poznaniem chce się śledzić i dosłownie pochłaniać ich kolejne dźwięki, zwłaszcza jeśli miało się okazję zwrócić na nich uwagę już przy debiutanckim "Portal Of I". Są oczywiście tacy, którym brzmienie i stylistyka tego zespołu nie pasuje, ale nie ma co się takimi opiniami przejmować. Ne Obliviscaris konsekwentnie buduje własną tożsamość muzyczną, a na najnowszym albumie opanowała ją do perfekcji. To najbardziej spójny i najbardziej zaskakujący krążek w ich dotychczasowej dyskografii, który warto przesłuchać w całości, a także jeden z lepszych jakie pojawiły się na końcu zeszłego roku.


* Mowa o "Hiraeth" oraz "Sarabande to Nihil" (nasza recenzja tutaj) razem stanowiące de facto pełnometrażowy album grupy następujący zaraz po "Citadel" (nasza recenzja tutaj). A tutaj możecie przeczytać naszą recenzję "Portal Of I".


2. X Empire - Grief

Debiutancki pełen metraż Brazylijskiego zespołu nie należy do długich, bo zawiera się w czasie niespełna trzydziestu dziewięciu minut i składa się nań jedenaście utworów, w tym krótkie intro i krótkie outro spięte grą słowną zawartą w słowach "And " i "End".  

Wspomniane intro to wyłaniająca się z ciszy instrumentalna, lekko filmowa miniuwertura, która płynnie przechodzi w numer "Suffocating Me" opartym na ostrych riffach przypominających te znane z Nevermore i szybkiej, rozbudowanej Poertnoy'owej perkusji za którą odpowiada Raphael Jorge. Postawiono na ciekawe połączenie groove metalu z progresywnym i alternatywnym graniem właśnie w stylu niedawno zmarłego Warrela Dane'a i szczyptą technicznego, melodyjnego death metalu. Sprawdza się to zresztą doskonale, co słychać także w "Let It Die" gdzie z kolei wręcz słychać inspirację Disturbed. Sporo tutaj także stylistyki Mutiny Within, głównie za sprawą gościnnego udziału wokalisty tegoż, Chrisa Clancy'ego. Bardzo dobrze, szczególnie w warstwie muzycznej i brzmieniowej wypada "World In Grey". Stosunkowo szybki i wpadający w ucho numer ma właściwie tylko jedną wadę: specyficzny, ale ciekawy growl kontrastowany trochę nie pasującym do melodii łagodnym wokalem, który w moim odczuciu powinien być zdecydowanie wyższy. Lekko stonerowo, ale i z dużą ilością groove'u brzmi "All Masks Fall", który zdradza inspirację Adrenaline Mob, także w sposobie budowania wokaliz przypominających trochę Russela Allena czy tych znanych z Iced Earth. Zupełnie inny i bardziej nastawiony na melodię jest "Become" w którym ponownie bliżej do Nevermore, ale także w czystych wokalnych rozwiązaniach do Edguy, a konkretniej do głosu Tobiasa Sammetta. Filmowy charakter wraca w "Lost", który z początku nawiązuje do kinematycznego wizerunku Rhapsody (zarówno Of Fire, jak i Luci Turilli). W rozwinięciu jest zdecydowanie ciężej, mroczniej i ponownie bardzo zgrabnie balansując między brzmieniowymi skojarzeniami.

Po nim wskakuje "End Of Integrity" gdzie ponownie stawia się na melodykę, tym razem nieco korzystając z rozwiązań znanych z Epiki czy nie istniejących już After Forever czy ReVamp, choć zdecydowanie brakuje tutaj żeńskich wokaliz. Niemal death metalowe riffy łączą się tutaj z progresywnymi naleciałościami, a te z kolei nie stronią od nieco operowego zacięcia charakterystycznego dla wymienionych, a wszystko znów polane Nevermore'owym sosem. Znakomity i jeden z lepszych na płycie kawałek "My Darkest Days" nie bawi się we wstępy, tylko od razu atakuje szybkim tempem, ciężkimi riffami i zróżnicowanymi wokalami. Tu z kolei wyraźnie słychać echa Trivium, zarówno z początków, jak i obecnego etapu, choć w moim odczuciu z nieco lepszym rezultatem niż na ostatnim, zeszłorocznym krążku wspomnianego zespołu. Przedostatni numer zatytułowany "Demonized" również nie traci tempa i ponownie miesza ze sobą różne inspiracje tym razem nawet z przewagą klimatu Iced Earth. Outro z kolei wycisza pianinową melodią, która aż się prosi o jakieś ciężkie, monumentalne rozwinięcie, to niestety nie następuje.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Na swoim debiucie X Empire nie odkrywa żadnego prochu, ale nie da się ukryć że jest to granie bardzo przyjemne i dopracowane brzmieniowo, zwłaszcza w warstwie instrumentalnej. Nieco gorzej wypadają wokale, które mogą nieco drażnić niezdecydowaniem czystych czy czasami zbytnią szorstkością harshów i growli. Niezmiennie znakomita jest tutaj praca perkusji za którą odpowiada Raphael Jorge. Szkoda, że na kolejnych potencjalnych materiałach od X Empire już jej nie usłyszymy, Jorge bowiem zakończył współpracę z grupą. Ten brazylijski zespół z całą pewnością nigdy nie będzie szczególnie znany, ale z całą pewnością zasługuje na uwagę, bo ich granie stoi na wysokim poziomie i słychać, że najlepsze jeszcze przed nimi.

Recenzja epki "End Of Times" tutaj

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz