środa, 1 sierpnia 2012

Progresywnie Mi III: Headspace, Ne Obliviscaris


Rok dwa tysiące dźwięczny obfituje w wysyp grania około progresywnego, zwłaszcza w stylistyce Dream Theater. Ktoś powiedział, że to już bardziej granie regresywne, ale słuchając płyt debiutantów (w niektórych przypadkach w pewnym sensie tylko) trudno się z tym stwierdzeniem zgodzić. Cykl dotychczas dwuczęściowy z zeszłego roku czas odświeżyć - na początek: brytyjski Headspace i australijski Ne Obliviscaris.



1. Headpsace - I Am Anonymous (2012)


Ten brytyjski zespół powstał w 2007 roku i skupia wokół siebie muzyków znanych i doświadczonych, jak również zupełnie nowych, ale bardzo utalentowanych. Na klawiszach Adam Wakeman (syn legendarnego Ricka Wakemana, występujący z zespołem Ozzy'ego Osbourne'a), na wokalu Damian Wilson (Star One, Thershold, ex-Stream Of Passion, Unwritten Pages), na basie Lee Pomeroy, na perkusji Richard Brook i Pete Rinaldi na gitarze. Dotychczas wydali epkę pod tytułem "I Am" w 2007 roku, a płyta z dopiskiem "Anonymous" miała swoją premierę 18 maja i jest ich pełnometrażowym debiutem fonograficznym dopracowanym w najmniejszych szczegółach.
To, co prezentuje Headspace to właściwie nic nowego, operują panowie motywami typowymi dla metalu progresywnego wypracowanego przez Dream Theater, ale nie są ich bladą kopią, mają własny charakterystyczny, łatwo rozpoznawalny styl, również za sprawą jak zwykle świetnego wokalu Wilsona. Muzycznie mamy utwory osadzone na klawiszach (wyśmienity Wakeman nie stroniący od wędrówek w lata 60 i 70), mruczący bas w stylu Myunga czy rozbudowane pasaże. Poza tym jest to jeden z nielicznych nowych zespołów grających progresywę, który pozwala sobie na kompozycje trwające powyżej ośmiu minut, najdłuższy ma równe piętnaście minut - "Daddy Fucking Loves You", a najkrótszy i to tylko jeden niecałe cztery minuty (bez kwadransa) - "Soldier". Już otwierający "Stalled Armageddon" wywołuje bardzo pozytywne wrażenia, ale najciekawsze pozycje to rewelacyjny numer drugi "Fall Of America" czy przedostatni "Invasion". Wspomniane wędrówki w lata 70 (syn Wakemana musiał sobie na to pozwolić) z kolei usłyszeć można w "In Hell's Name", który niemal brzmi jakby był wyjęty z "Sześciu Żon Henryka VIII" jego ojca, Ricka Wakemana, ale tylko na początku bo potem utwór przyspiesza w duchu DT, by przy końcówce znów delikatnie zwolnić i znów uderzyć na finał. Osiem numerów, które trzymają w napięciu, prawie 75 minut naprawdę porządnego grania, które nie nudzi i trzyma w napięciu od pierwszej od ostatniej sekundy. Mocna, bardzo polecana pozycja, nie tylko dla fanów Wilsona i Dream Theater, ale także dla tych, którzy twierdzą, że metal progresywny to metal regresywny. Dla mnie jeden z najlepszych albumów tego roku! Ocena: 8,5/10



2. Ne Obliviscaris - Portal Of I (2012)


Australia przeważnie kojarzy się z AC/DC, ale ten kraj ma również inne zespoły, które są godne uwagi. I to w dodatku zupełnie nieznane, takie które dopiero debiutują i w dodatku mogą sporo namieszać... na scenie progresywnej. Ne Obliviscaris powstał w 2003 roku w Melbourne, w marchii Victoria. W 2007 roku wydał bardzo dobrze przyjęte demo "The Aurora Veil", a 7 maja tego roku miała premierę ich debiutancka płyta "Portal Of I". Skład zespołu to sześciu ludzi, nie wymieniając tym razem z nazwisk mamy tutaj: dwóch gitarzystów, basistę, perkusistę, wokalistę śpiewającego na czysto i grającego na skrzypcach oraz wokalistę zajmującym się harshem. Nazwa zespołu pochodzi z łaciny, a w swoim graniu łączą wpływy melodyjnego death metalu, power metalu, miejscami metalu symfonicznego, jazzu czy muzycznej awangardy. Ich propozycja zamyka się w siedmiu numerach, również mocno rozbudowanych i trwającym więcej niż osiem, dziewięć minut, a najkrótszy trwa około sześciu minut. Otwiera płytę długi i masywny jak czołg "Tapestry of the Starless Abstract", który od pierwszych dźwięków przywieźć może na myśl Opeth. Bowiem to granie jest znacznie cięższe i dla bardziej wymagających słuchaczy. Bardzo mocne wrażenie robi numer piaty "And Plague Flowers The Kaledidoscope", który rozwija się od mrocznego skrzypcowego wejścia, po melodyjne spokojne dłuższe intro, aż po pulsujące przyśpieszenie mocno pachnące black metalem i świetnym pasażem instrumentalnym w środku. Równie dobre wrażenie robi krótszy, numer szósty "As Icicles Fall" z walcowatym finałem i epilogiem wprowadzającym w senny akustyczny wstęp (usypianie czujności) w ostatnim też bardzo dobrym utworze "Of Petrichor Weaves Black Noise".
Album robi piorunujące wrażenie, zarówno pod względem brzmienia, jak i konstrukcji poszczególnych numerów, jak również pod względem instrumentalnym. Harshowane wokale świetnie współgrają z czystym wokalem i mocnym graniem chłopaków. Przydałoby się może jeszcze jakieś urozmaicenie w postaci saksofonu i głosu żeńskiego i byłby istny majstersztyk, a tak jest to bardzo dobry, mocno polecany debiut, który na pewno spodoba się wielbicielom porządnego łojeni, melodii i dużej dawki świetnych pomysłów. I również jest to album, który zdecydowanie jest jednym z najciekawszych wydawnictw tego roku - wstyd nie znać. Ocena: 8,5/10



2 komentarze:

  1. Zgadzam się, oba naprawdę niezłe. Przypomniałes mi o "Sześciu żonach", musze sobie posłuchac znów. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutnie genialna płyta, jedna z tych, które trzeba znać i czerpać z każdego pojedynczego dźwięku. Zastanawiam się czy jakieś "Retrospoekcji" jej nie poświęcić, choć chyba wszystko już zostało o tej płycie powiedziane. :)

      Usuń