wtorek, 7 lutego 2017

W NiewieLU słowach: Hail Spirit Noir, Witchery, Testament



Powoli wygrzebując się z zeszłorocznych płyt dostrzegam, że na szczęście zostało mi już tylko kilka pozycji o których chcę napisać. W kolejnej odsłonie "W NiewieLU słowach" przyjrzymy się trzem różnym, ale zbliżonym stylistycznie zespołom. O ile jednak grecki Hail Spirit Noir czy szwedzki Witchery miesza thrash metal z black metalem, to ten pierwszy eksperymentuje z progresją, psychodelą, a nawet bluesem, a starzy wyjadacze z amerykańskiego Testament udowadniają, że nie trzeba nagrać niczego odkrywczego żeby materiał był solidny i porządnie dawał popalić...

1. Hail Spirit Noir - Mayhem In Blue

Najnowszy album powstałej w 2010 roku w Grecji grupy Hail Spirit Noir to ich trzecie wydawnictwo studyjne. Dla mnie jednak to pierwsze podejście do ich twórczości i najpierw zostałem kupiony świetną okładką, która swoim klimatem nieco skojarzyła mi się z francuskim Cancel The Apocalypse i ich niesamowitym krążkiem "Our Own Democracy". Ptasie postacie wynurzają się z morza i dzwonią, jak sądzę, na mszę zwiastującą koniec świata jaki znamy. Do tego proste, nie przesadzone liternictwo, które nie zaburza obrazu, nie psuje efektu, a wręcz przeciwnie nadaje jej niezwykłego charakteru.

Sama płyta nie jest długa, bo sześć numerów mieści się tu w czasie czterdziestu minut i niespełna trzydziestu sekund, a zawartość mieni się pomysłami, energią i klimatem od samego początku. Rozpędzający się "Mayhem In Blue" może kojarzyć się z Ghost, ale growlowany wokal sugeruje raczej klimaty Kvelertak czy Witchery, o którym będzie później. Surowy, ostry riff, psychodeliczny klawisz i budująca niepokojącą atmosferę perkusja ma wiele wspólnego z klasycznym black metalem, ale w niesamowity sposób jest przełamywana brzmieniem i nieco teatralną otoczką. Jeszcze bardziej porywający jest utwór tytułowy. Początek przywodzić może podkręconą wersję Jethro Tull, do tego niesamowita atmosfera budowana czystym, wokalem wyrwanym z jakiejś progresywnej kapeli w rodzaju Pourcipine Tree, ale ponownie przełamywanej mocniejszymi uderzeniami i bardzo dobrym growlem. W tym numerze jest zresztą bardzo blisko także wspominanemu Cancel The Apocalypse. Niesamowicie jest w hipnotyzującym "Riders to Utopia" który otwiera klawiszowa partia wygrywająca sygnał sos alfabetem Morse'a, a następnie całość się rozpędza do gitarowego skocznego grania. Swoją atmosferą przypominał mi nieco The Doors, które diametralnie zmieniło stylistykę i zaczęło tworzyć cięższą i surowszą muzykę. 


Drugą połowę płyty otwiera niemal jedenastominutowy "Lost in Satan's Charms". Wpierw zadziwia melodią kojarzącą się z jakimś wesołym miasteczkiem, które robi piorunujące wrażenie razem z czystym wokalem. Po chwili jednak następuje świetne przełamania do progresywnego pasażu w klimatach dajmy na to Leprous zabarwionego muzyką w stylu Tribulation. Niesamowity to kawałek i do tego niezwykle daleki od klasycznie pojmowanego black metalu. Klimat nieco zmienia się w przedostatnim "The Cannibal Tribe Came from the Sea", który wraca do bardziej surowego, eksperymentalnego grania i do growlowanych wokali. Nadal jest jednak lekko, niepokojąco i ponownie nieco teatralnie. Finałowy "How to Fly in Blackness" zwalnia i zaczyna bujać w klimatach lat 60, a jednocześnie zachwyca puszczaniem oczka do bluesa i swoją liryczną, senną atmosferą. Po prostu kapitalne.

Jeśli na słowa "black metal" reagujecie alergicznie to koniecznie sprawdźcie Hail Spirit Noir, bo ich muzyka ma niewiele wspólnego z tym jak pojmuje się ten gatunek. Grecy w niezwykły sposób eksperymentują z dźwiękami i atmosferą, genialnie łączą surowe riffy z rozszalałymi klawiszami, lekkość z uderzeniem, przebojowość z garażem. Od tej płyty ciężko się oderwać, co sprawia że w głowie pojawia się jeszcze jedno skojarzenie: Tau Cross - która nieco inaczej, ale w podobny sposób eksperymentuje ze skrajnie różnymi stylistykami z bardzo udanym skutkiem. Zresztą sprawdźcie sami. Ocena: 8,5/10


2. Witchery - In His Infernal Majesty's Service

Szwedzi z Withcery mają dłuższy staż, bo istnieją już od 1997 roku i łącznie z najnowszym wydanym na jesieni zeszłego roku albumem mają na swoim koncie sześć albumów studyjnych i jedną epkę. W tym wypadku jest to moje drugie spotkanie z ich twórczością, bo poprzednim "Witchkrieg" się zasłuchiwałem po czym zdążyłem zapomnieć o istnieniu tej grupy. Nic dziwnego, od tego czasu minęło długie sześć lat, a w tym czasie zespół zdążył też nieco zmienić skład. Na najnowszym albumie debiutuje bowiem nowy perkusista i czwarty w historii Witchery wokalista Agnus Norder.

Muzyka tej grupy to mieszanka thrash i speed metalu z elementami black metalu jednakże jego przebojowość swobodnie może mieścić go w kategoriach black'n'roll czy takiego grania jakim para się jeszcze mocniej eksperymentujący Kvelertak. Potężne uderzenie na początek następuje w "Lavey-athan". Jest ciężko i melodyjnie, a jednocześnie surowo i szybko. Wokal z kolei oscyluje bardziej między harshem i growlem niż klasycznym thrashowym wykrzykiwaniem fraz. Równie mocny, bliższy black metalowemu łojeniu jest "Zoroast", który z kolei przechodzi w świetny "Netherworld Emperor" o wżerającym się w głowę riffem, szybkiej perkusji i znakomitym growlem. Nie ustępuje mu odrobinę tylko wolniejszy, nieco Slayerowy, "Nosferatu", który także porządnie ryje czerep. Świetny jest także "The Burning of Salem", który znów jest szybki, melodyjny i surowy, doskonale łącząc thrash z blackowymi naleciałościami. Te są jeszcze mocniej słyszalne w bardzo szybkim "Gilded Fang", po którym następuje kawałek "Empty Tombs". Równie szybki i surowy, ale także ponownie stawiający na melodykę riffów, które znów wżerają się w czerep i na tempo, które na końcówce nabiera wręcz doomowych rumieńców.

Thrash bliższy Metallice (ale oczywiście zagrany znacznie lepiej i szybciej) usłyszeć można w "In Warm Blood". To kolejna mocna pozycja na tym albumie przy której nie sposób nie machać łbem czy tupać nóżką w rytm. Świetne wrażenie robi klawiszowy wstęp w "Escape From Dunwich Valley", który po chwili przechodzi w kolejną porcję soczystych riffów, świetnego tempa i kapitalnej produkcji. W tym samym tempie zostajemy w mocnym "Feed the Gun", przy którym nie sposób usiedzieć w miejscu. A na koniec "Oath Breaker", który nieco bardziej uderza w rejon death metalu, ale wcale nie odstając od reszty numerów, cały czas trzymając w napięciu i kapitalnym, ciężkim nastroju.

Witchery z całą pewnością reprezentuje mniej wyrafinowane granie aniżeli Hail Spirit Noir. Nie można jednak powiedzieć, że gorsze, bo świetnych riffów, potężnej perkusji i dopracowanego brzmienia nie można im odmówić. To solidna dawka grania dla wszystkich wielbicieli thrashu, ale zabarwionego bardziej ekstremalnym podejściem, szczyptą blacku i deathu. Polecałbym ją jednak osobom, które naprawdę takie łojenie cenią, bo pozostali mogą niestety dość szybko odpaść. "IHIMS" nie jest krążkiem przełomowym ani wybitnym, ale odnoszę wrażenie nie jest to ambicją Szwedów. Chcą grać szybko i atrakcyjnie i zdecydowanie się im to udaje. Ocena: 8/10


3. Testament - Brotherhood of the Snake

Czas na weteranów, których nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. W cztery lata po udanym "Dark Roots Of Earth" na koniec jesieni zeszłego roku panowie wydali swój jedenasty album studyjny, który znów pokazuje gdzie powinna zimować Metallica. "Hardwired... to Self-Destruct" co prawda złą płytą nie jest, ale "Brotherhood of the Snake" jest od niego materiałem dużo cięższym, ciekawszym i po prostu lepszym.

Widać to już pod względem czasu trwania płyty (nieco ponad trzy kwadranse) i po niezłej okładce, która w porównaniu z potworkiem na nowej płycie Metalliki jest arcydziełem. To, że jest dużo lepiej także słychać już w otwierającym numerze tytułowym w którym uderza w nas masywny riff, szybka perkusja i niezmiennie znakomity wokal Chucka Billy'ego, który nie stroni także od niemal growlowanych wstawek, a do tego soczyste solówki przy których Hammett powinien ze wstydem spakować swoje zabawki i jak najszybciej uciekać. Po świetnym wejściu nie ustępuje mu "The Pale King", w którym jest nieco wolniejsze tempo i nie brakuje puszczania oczka do bardziej klasycznego thrash metalu. Sam utwór jest znakomity, melodyjny i szybki, surowy, a jednocześnie niezwykle soczysty i świeży w brzmieniu. O zadyszce nie ma mowy w trzecim w kolejce "Stronghold" w którym również jest nieco wolniej i duszniej, ale siła rażenia pomysłów, riffów, perkusji, wokali i potężnego brzmienia jest znacznie większa niż ta na nowej Metallice. Po nim masywnie wtacza się kolejny cios pod postacią przepysznego "Black Sails". Ile razy słyszało się podobne granie od różnych thrashowych grup? A mimo to nie czuć tu znużenia. Klasyczne brzmienie z nowoczesną produkcją sprawia, że nie sposób się od niego odgonić. Pierwszą połowę kończy "Born in a Rut", czyli kolejna rozpędzona petarda.


Drugą połowę otwiera "Centuries of Suffering" i nawet na moment nie ma mowy o jakimkolwiek zwolnieniu. Gitarowy riff goni się tutaj z perkusją, a nad nim góruje Chuck Billy będący w znakomitej formie. Równie udany i rozpędzony jest "Black Jack", który stanowi kolejny przykład jak powinien brzmieć nowoczesny thrash metal od weteranów. Moim zdaniem Metallica mogłaby się uczyć od Testament jak nagrywać płyty, jak pisać utwory. To samo wrażenie towarzyszy w "Neptune's Spear", który jest bardzo Metallikowy i nie ma co się dziwić, bo Testament na początku swojej kariery brzmiała dość podobnie i tutaj puszcza oczko do tamtych czasów. Podobne tempo, budowanie riffów i linia wokalna, ale zagrane znacznie lepiej technicznie, ciekawiej i bardziej energicznie. Przedostatni na płycie "Canna-Business" również nie zamierza zwolnić. To kolejna porcja galopujących riffów i perkusji dosłownie wgniatających w ziemię. Na koniec wpada jeszcze jedna petarda pod postacią "The Number Game" jako żywo wyjęty z albumu "The New Order" z 1988 roku, drugiego w karierze Testament.

Testament nie odkrywa tu prochu, ale też nie ma takiej potrzeby. Ta płyta to kawał znakomitej roboty, w której roi się od świetnych kawałków pełnych mocnych riffów, potężnych temp i puszczania oczka do początków gatunku, ale podane nowocześnie i świeżo, bez owijania w bawełnę, przedłużania i sklejania ze sobą niepasujących do siebie fragmentów. Nie jest to może album tak zróżnicowany jak poprzednik, ale w żadnym wypadku nie przynoszący im ujmy, a wręcz przeciwnie plasujący się w czołówce ich najlepszych płyt. Wszystko tu jest perfekcyjne: począwszy od brzmienia, przez gitarowe riffy i solówki, perkusję, odpowiednio mruczący bas i znakomity wokal Billy'ego. Wreszcie to taka płyta, która szybko przelatuje i ma się ochotę włączyć ją ponownie, a to jeszcze bardziej podkreśla z jaką jakością i dawką łomotu mamy tutaj do czynienia. Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz