środa, 22 lutego 2017

Labirinto - Gehenna (2017)


Po akustycznym graniu dobrze jest sobie puścić coś znacznie mocniejszego, mroczniejszego i bardziej pokręconego. Labirinto to grupa z Brazylii, na swoim koncie ma dziewięć wydawnictw, dzieliła scenę z takimi grupami jak MONO, Alcest, Year Of No Light czy The Ocean, a najnowszy album jest ich drugim pełnometrażowym krążkiem, który nie tylko swoją wyjątkowo ponurą, ale także bardzo intrygującą okładką, potrafi przyciągnąć uwagę...

"Gehenna" swoją premierę miała tak naprawdę we wrześniu 2016 roku, ale jego światowa premiera odbyła się 10 lutego roku następnego, czyli obecnego roku szczęśliwego. Znalazło się na niej miejsce na nieco ponad godzinę materiału i dziesięć numerów. W "Locrus", piątej kompozycji na albumie gościnnie zagrał także gitarzysta Mathieu Vandekerckhove znany z formacji Amenra, a ponadto można na nim usłyszeć skrzypka Heitora Fujinami i wiolonczelistę Vitora Visoná, którzy z Labirinto nagrywali debiutancki album "Anatema", a który został zrealizowany w 2010 roku. Jak twierdzą muzycy "Gehenna" jest ich najcięższym i najmroczniejszym dotychczas wydanym materiałem o apokaliptycznym wymiarze.

Ten zdecydowanie widać już na grafice, która w pierwszej chwili może wydać się odpychająca, ale świetnie zazębia się z zawartą na płycie muzyką i jej klimatem. Przy bliższym spojrzeniu i wnikaniu w dźwięki proponowane przez Brazylijczyków dostrzec można jednak koncept, który się za nią kryje. Ogromna trupia postać w ciemnym płaszczu, opasana pasem z czaszek, stojąca na zgliszczach, pośród dymu to najprawdopodobniej sama Śmierć. Widoczne ponad jej głową świetliste białe, ale także oślizgłe czarne macki z kolei mogą być interpretacją samego Boga i Szatana, którzy razem z nią zbierają ostateczne żniwo u kresu naszych dni. Ta ponura wizja końca świata i sądu ostatecznego, który wcale nie musi wyglądać tak jak w "Objawieniu św. Jana" może przytłaczać, także pod względem muzycznym, ale potrafi też naprawdę zachwycić tym, co kryje się wewnątrz. 


Soundtrack do apokalipsy według Brazylijczyków otwiera "Mal Sacré", który rozpoczyna szum, a następnie następuje ciężkie i ponure, doomowe uderzenie gitar i dusznej, tłumionej perkusji. Jeszcze bardziej ponury i ciekawszy jest nieco szybszy "Enoch" w którym od mrocznej atmosfery jest tak gęsto, że niemal ma się wrażenie bycia na grafice gdzie podejmuje się próbę ucieczki przed omackowanymi bogami i kościstą postacią. Płynne przejście do bardzo dobrego trwającego niespełna trzy minuty "Qumran" i tu znów nie ma co liczyć na ożywienie klimatu, dalej jest ciężko, ponuro i duszno. "Aung Suu" zaczyna się od wietrznej, wyłaniającej się z jakiejś piekielnej otchłani ambientowej w duchu elektroniki, ale wygrywanych na skrzypcach i wiolonczeli, po czym podobnie jak pierwszy na płycie przechodzi w gitarowe riffy okraszone wyważoną perkusją odpowiednio wbitą w tło. Tu czeka nas jednak więcej przestrzeni, szczątkowej melodii i jeszcze więcej gęstej, ponurej atmosfery. Smyczkowy ambient otwiera także wspomniany, znakomity, numer z Vandekerckhovem, czyli "Locrus". Wszystko rozgrywa się w takiej dusznej i lepkiej niczym mgła atmosferze do czasu gdy następuje nieco progresywne, wręcz filmowe rozwinięcie przywodzące na myśl MONO czy wczesne nagrania Alcest. 

Następujący po nim "Avernus" uderza w nas ścianą gitarowych riffów, potężnej perkusji oraz kolejną porcją świetnego klimatu budowanego z wyczuciem i precyzją. Chwila oddechu następuje w kompozycji zatytułowanej "Aludra" gdzie wita nas ponownie ambientowy szum, przerzedzony shoegaze'ową gitarą, wietrznym klawiszem i delikatnymi przejmującymi smykami ponownie w filmowym charakterze, a następnie uderza "Alamūt" - bodaj najbardziej soczysty numer na płycie i swoim klimatem przypominający trochę nie istniejącą już niemiecką grupę Omega Massif. Jako przedostatni następną porcją ambientowego szumu wtacza się "Q'yth - el", po czym następuje potężne sludge'owe w swoim wymiarze rozwinięcie w której nie brakuje melodii i zmian tempa. Finał to monumentalny trwający dwanaście minut utwór tytułowy. Powolny, doomowy początek z nieco drone'owym riffem zwalnia do mrocznego i smutnego zarazem akustyka, a następnie zaczyna w shoegaze'owym klimacie przyspieszać. Nawet jeśli podobnych przestrzeni słyszeliście w swoim życiu mnóstwo, to Brazylijczycy i tak wywołają u was ciarki na plecach.

Labirinto nie odkrywa w swoim gatunku prochu, ale jest grupą naprawdę wartą uwagi. Choć nie jest to muzyka łatwa, a ponura atmosfera może wydać się wręcz niedostępna dla wielu słuchaczy, to trzeba przyznać, że pod względem budowania atmosfery, poczucia zagrożenia i mroku odwalają kawał znakomitej roboty, a samo granie jest nawet ciekawsze od tego, które w zbliżonym klimacie, także w snutej na płycie opowieści można było usłyszeć na drugim krążku Phantom Winter, czyli nowej odsłony Omega Massif. Doskoanle odnajdą się tutaj wielbiciele takiego grania i mroku panującego na tego typu wydawnictwach, a pozornie niezłożone struktury i posępna atmosfera umilą mnóstwo wieczorów. Ocena: 7/10



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Records PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz