niedziela, 26 lutego 2017

SMS z Polski: Dizel, Rosk, ARRM/Lonker See


Kolejna porcja płyt, które Wam przedstawimy w "SMSie z Polski' wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom gatunkowym. Odwiedzimy Kraków, gdzie czeka nas spotkanie z drugim albumem formacji Dizel, przyjrzymy się bliżej bardzo obiecującej grupie Rosk z Warszawy, która w styczniu wydała swoją debiutancką płytę, a na koniec sprawdzimy klimatycznego splita wydanego przez Instant Classic z nowym utworem sosnowieckiego ARRM (o którego debiutanckim pełnometrażowym albumie pisaliśmy pod koniec grudnia zeszłego roku) i kompozycją trójmiejskiego Lonker See, nowego projektu Bartosza Borowskiego. Zaczynamy?

1. Dizel - M.I.L.F 

Zespół ten debiutował w 2013 roku krążkiem "Get Rude", a w tym przypomina o swoim istnieniu. Krakowska formacja powstała z inicjatywy kumpli, wieloletnich muzyków "z różnych bajek i różnych krakowskich składów". Tu postanowili połączyć miłość z muzyką o postawili na rock'n'roll łączony z alternatywą, punkiem i odrobiną stoner rocka uzupełniając ją o teksty, które w przewrotny sposób komentują społeczne dogmaty, prawdy, wspomnianą już miłość i pojęcie piękna. No dobrze to, co jest na tej płycie?

Jedenaście anglojęzycznych kawałków w których nie brakuje energii zamkniętych w formie około trzydziestu sześciu minut. Jest rozpędzony "See You In Hell" na początek mający w sobie coś Motörhead choć bez charakterystycznego głosu z chrypą, a przynajmniej nie na tym poziomie. Bardzo udany jest równie rozpędzony "Atari" w którym fajnie rozpisano skojarzenia z epoką tego starego systemu komputerowego. Na trzecim miejscu wylądował "Bondage" w którym jest więcej z punk rocka, a surowe gitary dosłownie każą się bujać w rytm. "$2.50 Ticket" to kolejna propozycja. Motoryczne riffy i szybkie tempo z pogranicza punka i thrash metalu, tu i ówdzie znów przywołujące Motörhead brzmią zaskakująco i przede wszystkim świeżo, bez napuszenia i udawania. Świetnego tempa i staromodnego w duchu grania nie brakuje w "Bitch?", który opowiada przewrotną historię pewnej kobiety. Nie zwalniamy w "Die by the Swing" który bardzo fajnie flirtuje z bluesem i oczywiście rock'n'rollem. W kolejnym czeka nas spotkanie z następną kobietą , których jak wiemy w rock'n'rollu nie powinno zabraknąć. Tym razem jest to "Sheila", a sam utwór jest naprawdę znakomity. Tempo rzeczywiście sięga tutaj rejonów stoner, ale to wciąż solidny rock'n'roll, pustynności jest tutaj tak naprawdę niewiele. Tempo nie siada w "I Want Your Blood" w który znów robi się skocznie i energetycznie. Punk znów wraca z kolei w "No Udder (We Can Suck)", a po nim wskakuje równie rozpędzony "Get Out!" w którym znalazło się miejsce na nieco więcej alternatywy, ale wciąż pozostajemy w klimatach rock'n'rolla. Na koniec utwór tytułowy, który także nie odstaje od reszty kawałów. Po prostu świetna robota.

Dizel nie odkrywa na tym albumie żadnego prochu, ale to nie oznacza, że to zły album. Wręcz przeciwnie, jest może nieodkrywczy, ale za to bardzo energetyczny, dobrze zrealizowany brzmieniowo i z mnóstwem świetnych kawałków, które nie są na siłę wydłużane. To granie surowe, bardzo naturalnie i bez przesady z nowoczesnym podejściem do brzmienia, bo całość choć bardzo przejrzysta ma wiele z garażu, co nadaje dodatkowego charakteru i naturalności płycie. To także znakomity album do samochodu, ale proszę nie wciskajcie gazu za mocno. Wreszcie, to bardzo przyjemny i szybko przelatujący album, który znakomicie sprawdza się w zapętleniu. A do tego bardzo udana, komiksowa okładka. Szkoda tylko, że teksty są  na kartoniku a nie w książeczce z większa ilością takich obrazków i zdjęć zespołu. Polecam! Ocena: 8/10


2. ROSK - Miasma

Warszawska grupa, która supportowała Obscure Sphinx na koncercie w Uchu. Ich muzyka nie należy do najłatwiejszych, czy szczególnie rozbudowanych, a sam występ zespołu wywołał u mnie mieszane uczucia, nie mogę powiedzieć, że mnie swoją muzyką nie zainteresowali, ale ów bym nieco za długi i nużący. W styczniu ukazało się drugie wydawnictwo ROSK, ale pierwsze będące pełnometrażowym i pełnoprawnym debiutem. "Miasma" również nie należy do spotkań najłatwiejszych, ale z całą pewnością wielce intrygujących.


Świetne wrażenie wywołuje minimalistyczna okładka z bardzo ciekawie zaprojektowanym logiem zespołu, tytułem wpisanym zaraz pod nim i przede wszystkim czarnobiałym działającym na wyobraźnię zdjęciu. Jak tłumaczą w wywiadzie dla Violence Magazine (całość tutaj) znajduje się na nim postać lekarza wędrującego po zakażonym czarną śmiercią świecie. Wątek główny to podróż lekarza, który jest przecież zwykłym człowiekiem – podróż zarówno po świecie w czasach zarazy jak i wewnątrz jego własnego umysłu. - czytamy. Świetnie łączy się to z muzyką, która jak wspomniałem do najłatwiejszych nie należy, a jej transowość, rytualność i długie, choć niekoniecznie rozbudowane formy kapitalnie uzupełniają się z tym obrazem rzucając w sam środek grozy i tajemnicy, jakiejś niedostępności. Otwiera ją prawie ośmiominutowy "In Nomine Pestis", który z początku osadzony jest na mrocznej ambientowej elektronice i stukaniu przywołującym klekot pochodów ostrzegających przed morem, ale także tykanie zegara odmierzającego czas do zgonu. Dołącza do tego gitarowy riff, by po chwili rozwinąć się o lekkie, rytualne uderzenia bębnów. Wraz z dołączeniem growlowanych wokali całość nabiera black metalowych barw, nieco przyspiesza, ale wciąż jest duszno, powolnie i pozornie bardzo nieprzystępnie. Przez jego konstrukcję można doszukiwać się nawet swoistej progresywności bliskiej takim grupom jak Amorphis, choć daleko tu do melodyjności Finów, jest bowiem bardziej ponuro i w założeniu wciśnięte w struktury blacku z okolicznymi naleciałościami doom metalu czy elektroniki, która bardzo często wrzucana do takiego grania nadaje mu awangardowego charakteru.

Gitarowym sennym i niepokojącym wstępem i elektroniką rozpoczyna się podzielony na dwie części "Infected". Pierwsza z nich trwa niemal jedenaście minut i także z początku jest niepozorna, leniwa, oplatająca i zniewalająca swoim dusznym klimatem. Świetne wrażenie robi tutaj także czysty wokal, zwłaszcza w zestawieniu z ciężkim rozwinięciem po trzeciej minucie i growlem, który w nim dołącza. Nadal jest powolnie i dusznie, a w pamięci z całą pewnością otworzy się szufladka z takimi nazwami jak Cult Of Luna, Amenra czy Wardruna. W ty graniu jest sporo naleciałości właśnie z takiego grania. Znakomicie wypada zwolnienie pod koniec utworu, które następnie znów intensywnie przyspiesza. Finałowa polifonia zaś płynnie przechodzi w szum, który jest początkiem ponad dziewięciominutowej drugiej części. Znów wita nas spokojna, senna i niepokojąca gitara, w tle wybrzmiewa wietrzna elektronika. Post-metalowe w duchu rozwinięcie wypada tutaj bardzo klimatycznie, a zespół ponownie zdradza progresywne ciągoty i zamiłowanie do budowania atmosfery minimalistycznymi, ale często zmierzającymi do hałaśliwych form, środkami. Po wybrzmieniu tych trzech numerów, które stanowią nieco zmodyfikowane i wydłużone wersje numerów z dema pojawia się czwarty i zarazem ostatni na tym krążku monumentalny "Beneath the Light", który trwa niemal dwadzieścia dwie minuty. Podobno utwór powstał w całości podczas improwizacji na próbie na dyktafon i w pierwszej wersji miał dwadzieścia minut. Rzeczywiście jest w nim sporo z improwizacji, ale to tylko potęguje efekt. Transowy niezwykle klimatyczny i mroczny początek, powolne i konsekwentne rozwijanie do uderzenia z pogranicza black, post jak również drone metalu, a następnie do ściany dźwięku bliskiej eksperymentom francuzów z Alcest czy Les Discrets, która z kolei ustępuje wyciszeniu aż do niepokojącego szeptu i gitarowych tonów na tle bardzo cichej elektroniki i delikatnej pulsacji perkusji. A kilka chwil później znów chłopaki uderzają ścianą black metalowego jazgotu. Mocna rzecz

Rosk nie zachwycił mnie na koncercie z prostego powodu: świetny materiał został na nim spartaczony brzmieniem nagłośnienia przez co wiele intrygujących elementów pouciekało, zlało się w burczącą masę i zlepek szumów. Okazuje się tymczasem, że oto na naszej polskiej scenie muzycznej pojawił sie kolejny bardzo ciekawy zespół obracający się w stylistyce post-black metalu, lubiącego łączyć elektronikę i atmosferę, improwizację i nie stroniący od eksperymentów. Te pięćdziesiąt minut muzyki przedstawia młody, poszukujący ale i bardzo intrygujący zespół, który może jeszcze sporo namieszać. Warto poświęcić im trochę czasu i zagłębić się w to granie, najlepiej w ciemnym pokoju, bo jest tu sporo potencjału nie tylko kompozytorskiego, ale i niezłej pożywki dla zakamarków naszego umysłu. To także album, który najlepiej brzmi gdy słucha się go od początku do końca, co przy takiej muzyce może być trudne i wymagające, ale stanowi niezwykłe przeżycie, któremu warto się poddać. Ocena: 9/10


3. ARRM/Lonker See - Split

Płyta wydana specjalnie z okazji wspólnej trasy koncertowej, która zaczęła się 11 lutego, a zakończy(ła)26 lutego. Jednocześnie nie jest to typowy split, bo album trwa prawie trzydzieści osiem minut co sprawia że teoretycznie jest on epką, ale można go też rozpatrywać jako pełny metraż, z tą różnicą, że został on nagrany przez dwa zespoły. ARRM zrealizował dwudziestominutową kompozycję "Brightback Journey", a trójmiejski Lonker See dowodzony przez Bartosza Boro Borowskiego, o którym także nie raz pisaliśmy na naszych łamach, nagrał niewiele krótszą, bo siedemnastominutową suitę "New Motive Power" w trzech częściach.

Elektronika, delikatna, niepokojąca gitara i niespieszna perkusja w tle otwierają numer przygotowany przez ARRM. Senna atmosfera jest tutaj bardzo podobna do tej z debiutanckiego albumu, rozwija się ta kompozycja powoli i nastawiona jest na gęstą, transową atmosferę, choć nie tak intensywną jak ta w opisanej wyżej płycie Rosk. Tu jest zdecydowanie spokojniej, bardziej kontemplacyjnie. Przełamanie następuje około siódmej minuty, gdy całość nieznacznie przyspiesza za sprawą rozwinięcia głównego riffu. Nie jest jednak jednostajnie, bo już w jedenastej minucie następuje kolejna świetna zmiana tempa na smutne dźwięki akordeonu (?) z delikatnymi uderzeniami perkusji i elektronicznym ambientowym tłem. Klimat tej kompozycji jest po prostu niesamowity i chyba nawet jeszcze mocniej niż te z debiutu, pokazujący ogromną swobodę i potencjał ARRM w konstruowaniu pasaży nastawionych na atmosferę i mieszanie gatunków, bez niebezpiecznych wędrówek pułapkę mocniejszego uderzenia, które często w takim graniu burzy klimat i skręca w zupełnie inne miejsca. Nawet finał, choć znów delikatnie przyspieszający nie zapędza się w gitarowy jazgot, tylko kończy się ambientowym szumem. Majstersztyk.

Debiutancki materiał Lonker See, jeszcze w dwu osobowym składzie miał swoją premierę w sierpniu 2015 i złożył się nań dwuczęściowy numer "Solaris" o łącznym czasie niespełna czternastu minut. W kwietniu 2016 już w czteroosobowym składzie uzupełnionym o perkusistę i saksofonistę, wyszła pełnometrażowa płyta "Split Image" zawierająca ponad dwudziestominutowy numer tytułowy podzielony na trzy odsłony oraz trzy inne kompozycje (w tym także "Solaris"), a pod koniec tego samego roku pojawił się jeszcze piętnastominutowy "Midnight Sun", który znalazł się na kompilacji "Music Is The Weapon Attack". Borowski razem z Joanną Kucharską postawił tutaj na przestrzenie elektroniczne, ambientowe z elementami noise i shoegaze, dlatego na wietrznych, sennych tłach co rusz słychać różne gitarowe konstrukcje, ale bez przyspieszania czy rozbudowanych ścian dźwiękowych. "Musze przyznać, że "Split Image" jako całość jest bardzo bliska takiemu Innercity Ensemble, nastawiona na improwizację i ciągnące się pasażowe struktury, gęste od klimatu i kapitalnie podkreślane przez niepokojący saksofon, co zwłaszcza znakomicie słychać w mającej wiele z jazzowej swobody kompozycji tytułowej sprytnie łączonej z bardziej alternatywnymi formami. Jednak do "Split Image" i do "Midnight Sun" wrócimy innym razem.

Lonker See

Najnowsza kompozycja Lonker See ze splitu z ARRM zaczyna się od gitary, która wprowadza w senny, smutny i intymny nastrój, zostaje przełamana post-rockowym rozwinięciem wraz z mocniejszym wejściem gitary i perkusji. Na tym tle słychać głos Asi Kucharskiej, a saksofon który ten fragment uzupełnia brzmi wprost magicznie i niezwykle niepokojąco. Jest to też utwór w swojej konstrukcji flirtujący z progresywnym graniem, bo napięcie w nim cały czas rośnie, a niepokojący klimat gęstnieje i wzmaga się wraz z każdą częścią suity. Ambientowe zwolnienie, które następuje po świetnym rozbudowanym fragmencie przechodzi w kolejną mającą swoje korzenie w jazzie saksofonowo-basową partię, która znów zaczyna narastać w rozedrgany, intensywny sposób aż do końcowej noise'owej, ale znów mającej wiele z progresywnego grania ściany dźwięku. Rewelacja.

To bardzo intrygujący i świetnie łączący się ze sobą materiał, doskonale uzupełniający się pod względem konstrukcji, atmosfery i stylu co nie zawsze idzie w parze na takich wydawnictwach. Senna, kontemplacyjna atmosfera i mnóstwo pięknych dźwięków, które może nie trafią do wszystkich, ale warto spróbować zagłębić się w te niezwykłe muzyczne zakamarki. Idealny na zimowe wieczory, choć podobnie jak w przypadku całego albumu ARRM nie należy nastawiać się na fajerwerki, jest to bowiem muzyka duszna, smutna i pozornie bardzo nieprzystępna. Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz