wtorek, 21 lutego 2017

Klone - Unplugged (2017)


Istniejąca od dwudziestu dwóch lat (wliczając w to krótki okres występowania jako Sowat) francuska grupa Klone po pięciu (sześciu) pełnometrażowych albumach studyjnych i dwóch epkach 17 lutego wydała swój pierwszy materiał koncertowy. Jest to zapis akustycznego występu w Théȃtre de la la Coupe d'Or de Rochefort na który złożyły się numery z dwóch  ostatnich wydawnictw zespołu "The Dreamer's Hideway" z 2012 roku oraz "Here Comes The Sun" z 2015 roku oraz dwóch nowych utworów zrealizowanych studyjnie.Sprawdźmy czy potrzebna była nam kolejna akustyczna płyta od kolejnego zespołu oraz czy magia ten niezwykle interesującej grupy wciąż działa tak jak powinna...

Płyta nie należy do długich, bo jedenaście zawartych na niej utworów składa się na czterdzieści dziewięć minut z sekundami. Aż siedem utworów (w tym cover "Summertime" George'a Gershwina) pochodzą z płyty "Here Comes the Sun", dwa z "The Dreamer's Hideway" (w tym znany już fanom grupy "Rocket Smoke" z edycji limitowanej) oraz dwie premierowe kompozycje, w ramach których znalazło się miejsce dla coveru "People Are People" Depeche Mode. Na instrumentarium, co widać także na bardzo ładnym i klimatycznym zdjęciu okładkowym, złożyły się dwie gitary, akordeon i oczywiście głos wokalisty. Nie ma tu ani krztyny elektronicznych dodatków (które mimo tak zwanego akustycznego grania często są wykorzystywane mimo to przez zespoły decydujące się na taki występ lub zabieg artystyczny), a dodatkowo uzupełniają je klawisze i perkusjonalia - problem w tym, że ani akordeonu, ani klawiszy, ani instrumentów perkusyjnych prawie nie słychać (pojawiają się bardzo rzadko i jako akcent). Nie ma nawet oklasków - czy zatem można mówić o wydaniu koncertowym? Brzmi to raczej tak, jakby wszystkie zarejestrowano w studiu nagraniowym. Cóż więc zostało?

Sprawnie, często nawet porywająco zagrane akustyczne wersje utworów, które szczególnie ujmą wielbicieli francuskiego Klone. Otwierajćy płytę "Immersion" może się skojarzyć z Opeth z czasów płyty "Damnation", jednakże brak perkusji i brak rozbudowanych form sprawia, że wypada on dużo kameralniej. Brzmi to świeżo i intrygująco, tylko szkoda że nie jestem w stanie powiedzieć tego samego o całej płycie, bo gdzieś w połowie każdego odsłuchu przestawałem zwracać uwagę na fakt, że w ogóle puściłem ten album na wieży. Znakomicie wypada "Grim Dance", który zyskał na tajemniczości, mroku, jakimś większym niż w oryginale smutku. Tu słychać uderzenia perkusji, ale są one jedynie dodatkiem w tle, bo na wierzchu zdecydowanie dominuje gitara i przejmujący wokal Yanna Lignera. Bardzo dobre wrażenie robi cover "People Are People" z repertuaru Depeche Mode chociaż nie jestem zwolennikiem takich przeróbek cudzych utworów, tym bardziej że poza ładnym akustycznym aranżem nie ma tu nic co by specjalnie wyróżniało - a oryginał ze swoją elektroniką to jest jednak niedościgniony i nie do zastąpienia. Swoim akustycznym brzmieniem może za to oczarować "The Silent Field of Slaves", jak się zdaje premierowa kompozycja. Tu jednak może razić maniera wokalna, która została rozpisana na tę samą melodię co w numerze poprzednim. Przypadek, a może efekt zamierzony?

W "Nebulous" podczas koncertów można było usłyszeć Anneke Van Giesbergen, znaną ze współpracy z Devinem Townsendem i Arjenem Lucasennem, ale nie wiedzieć czemu wersja na płycie zawiera jedynie wokal Lignera. Przy udanym "Gone Up In Flames" jak już zauważyłem, łapię się na tym że nie śledzę tego, co jest grane, a percepcja ogranicza się jedynie do tego, że coś gra. To przykre dla muzyki bo nawet gdy czytam lub wykonuje różne czynności przy słuchaniu muzyki lubię się w nią wsłuchiwać, wyłapywać atrakcyjne elementy, melodie, ciekawe rozwiązania. Tu na próżno takowych szukać. Nieco ostrzej wypada "Into the Void", gdzie mocniejszy wokal intrygująco kontrastuje z akustycznym tłem. Tu gdzieś między gitarami można wychwycić wspomniany akordeon, ale znów ginie on pod warstwą gitar. Słychać go też w "Fog", ale w chwili gdy wejdą gitary znów ginie. Szkoda, bo to bardzo interesujący instrument, który w odpowiednich rękach potrafi być nawet ciekawszy od gitar. I nawet wtedy, gdy odrobinę bardziej wysuwa się na przód, to nadal jest przykryty gitarami. "Come Undone" potrafi oczarować nowym aranżem, a ja za każdym razem (nie bijcie!) przy nim sprawdzam ile zostało do końca płyty. Na plus należy wyróżnić fakt, że tu na koniec mocniej słyszalny jest akordeon, ale i tu niewiele ma do zagrania. Przedostatni "Rocket Smoke" brzmi dokładnie tak samo jak brzmiał tylko jest lepiej i pełniej nagrany, a ostatni "Summertime", czyli cover z repertuaru George'a Gershwina, choć ładny to nie wywoła większych emocji, czy efektu zaskoczenia.

Dla fanów Klone, zwłaszcza dla tych, którzy ten set widzieli na żywo, na pewno będzie to znakomite uzupełnienie dyskografii francuskiej formacji, dla innych już niekoniecznie. Oklepany pomysł na akustyczne granie wypada tu naprawdę ciekawie, ale równie szybko może znużyć, zwłaszcza gdy nie zna się oryginałów. Nie będąc wielbicielem tej grupy, nawet po dokładnym odsłuchu wcześniejszych płyt, a zwłaszcza tych na których został oparty ten album "koncertowy" jest mi trudno osądzić jaką ma on wartość. Jest przyjemny, pięknie nagrany, ale równie szybko o nim zapominamy w trakcie lub bezpośrednio po jego zakończeniu. Trochę mnie też zaskoczyło, że na albumie koncertowym w ogóle nie słychać publiczności - gdzie żywa reakcja, oklaski? Wycięli je czy faktycznie siedzieli jak trusie, zaklęci i w totalnym milczeniu? Z jednej strony może to mieć świetny efekt gdy się uczestniczy w takim wydarzeniu, ale na płycie, która w zamierzeniu ma być nagraniem live wypada to dziwnie, smutno i nieco nużąco. Nie można odmówić wysokiego poziomu artystycznego czy nawet emocjonalnego, ale przyznam, że mnie nieco ten album rozczarował i po prostu znużył. Bez oceny


Album przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Pelagic Records oraz Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz