piątek, 17 lutego 2017

Twinesuns - The Empire Never Ended (2017)


Twinesuns to niemiecko-szwajcarska formacja, która w swojej muzyce nie używa perkusji, a dźwięki osadzają jedynie na dwóch gitarach, syntezatorach moog, tonach i samplach. Preferowany przez nich gatunek to mieszanka muzyki drone z ambientem i doom metalem. Debiutowali w 2014 roku albumem "The Leaving", a rok później wydali epkę "Blackened Planet". Najnowszy, drugi pełnometrażowy materiał, ukazał się 27 stycznia i został luźno oparty o trylogię Valis Philipa K. Dicka...

Niesamowite wrażenie sprawia już sama minimalistyczna okładka. Tajemnicza, monumentalna, jak gdyby granitowa struktura, wyłania się niepozornie na czarnym tle. Z jednego boku wysuwa się jakby kolec, przypominający trochę łzę. Ta sama sześcienna kostka znajduje się na tylniej części okładki leżać na czarnej podłodze zroszonej delikatnie kroplami wody/łez i szczątkowym światłem. Doskonale podkreśla to ponury, gęsty i równie monumentalny koncept wokół którego zbudowana została atmosfera płyty. Jednocześnie kapitalnie łączy się ze słynną trylogią Philipa K. Dicka na którego bazie oparto dźwiękową historię. Materiał o łącznym czasie niemal osiemdziesięciu minut (!) było nagrywane na żywo tak, aby w pełni oddać jego transowość i założenie behawioralne, mające w sobie coś z poczucia grozy, przytłoczenia ogromem i odzwierciedlenia najniższych tonów. Siedem kompozycji zostało podzielone na trzy zazębiających się ze sobą części skupiających się na stanach umysłowych Dicka (ale de facto każdego człowieka, niekoniecznie z nastawieniem schizofrenicznym, choć i tej zdecydowanie w przedstawionej na płycie muzyce nie brakuje): szaleństwo, kontakt z Bogiem i nigdy nie kończąca się podróż w poszukiwaniu prawdy. Poniekąd reprezentuje też ten podział książki, które składają się na trylogię "Valis", czyli "Valis", "Bożą Inwazję" i "Transmigrację Timothy'ego Archera".

Czas zmienia się w przestrzeń

Mocarny, ciężki i przeciągnięty riff wita nas w otwierającym "Simon the Magus". Ponure tony łączą się tutaj z liryczną, niemal senną atmosferą ambientowych zwolnień, by po chwili znów uderzyć potężną strukturą rozciągniętych, ciężkich riffów. Te wyłaniają się po wyciszeniu bardzo powoli na tle przypominającym trochę pracę jakiegoś wielkiego wywietrznika, a gdy uderzają płynnie przechodzą w numer drugi "Die Zeit Ist Da". Tu wita nas przedziwna szurająca, pulsująca ambientowa przestrzeń przerywana pojedynczym, niepokojącym riffem. Duszna, pochodowa atmosfera przypomina trochę wpatrywanie się w zegar i obserwację przesuwających się wskazówek. Im dłużej się w nie wpatrujemy tym bardziej robimy się senni, a czas się nie przesuwa tylko coraz bardziej zwalnia i właśnie wtedy pojawia się świetny, ciężki monumentalny riff gitary. Tempo nieznacznie rośnie, ale wciąż jest monotonnie, sennie i niepokojąco, a zarazem gęsto i niezwykle  intrygująco. Nie spadamy z powodu błędu naszej moralności; spadamy z powodu błędu naszego intelektu: dzięki temu właśnie postrzegamy fenomen świata i jego realność. To czyni nas moralnie niewinnymi. Po niemal czternastu minutach i wyciszeniu na koniec ponurym tonem wchodzi kolejny kolos - jedenastominutowy "System Regained". Atmosfera tutaj jest przepełniona grozą, niepokojem trochę kojarzącą się z muzyką Vangelisa lub Johna Carpentera. Pomiędzy riffami pojawiają się dźwięki przywodzące na myśl pracę jakiegoś futurystycznego komputera ze starych filmów z lat 50 i 60 - pełnym światełek i dziwnych dźwięków dopełniających procesy wewnątrz maszyny. Strach może wyrządzić więcej zła niż zazdrość lub nienawiść... strach sprawia, że zawsze zabiera z nas coś ze sobą. Fala riffów znów przechodzi w ciszę i delikatną elektryczną ambientową pulsację przywodzącą na myśl szum wiatru, ale to jeszcze nie koniec podróży w głąb umysłu, czasu i przestrzeni.

Zwoje pamięci

Krótsza, bo trwająca zaledwie siedem minut jest kompozycja pod tytułem "Pneuma". Ta kontynuuje końcówkę poprzedniego - jest delikatnie, ale mrocznie; wietrznie, ale niepokojąco. Pojedyncze ponure gitarowe tony podobnie jak w numerze drugim przełamują je, tworząc jeszcze silniejsze poczucie grozy. Niezwykły, filmowy wymiar dźwięków potęguje to wrażenie. Niemal ma się wrażenie wchodzenia w najgłębsze zakamarki ludzkiego umysłu przypominającego trochę skomplikowaną cyfrową strukturę połączeń. Widzę Ryszarda Wagnera stojącego u bram Nieba. "Musicie mnie wpuścić." mówi "Napisałem Parsifala. Opowiada o poszukiwaniach Graala, o Chrystusie, cierpieniu, litości i uzdrowieniu duszy! Prawda?" i wtem pada odpowiedź: "Tak, czytaliśmy i nie ma to żadnego sensu" BACH! Piąty numer to niemal jednastominutowy utwór tytułowy, przywołujący często powtarzane w pierwszym tomie trylogii zdanie "The Empire Never Ended" (Nigdy nie kończące się Imperium), który otwierają elektroniczne pulsacje raz po raz przerywane bulgotem ciężkich sampli. Tu jeszcze bardziej uzewnętrznia się ponura natura tej muzyki, elektronika jest tutaj brudna i surowa, która staje się jeszcze potężniejsza gdy dołącza do niej kolejny monumentalny, wielowarstwowy gitarowy riff. Człowiek i świat są dla siebie toksyczni. Ogrom emocji i szczątkowej melodyki jest wręcz oszałamiający, ale nawet na moment nie ma tutaj miejsca na nudę czy puste dźwięki zwłaszcza w fenomenalnym finale, gdzie riffy kapitalnie uzupełniają się z elektronicznymi tonami. Coś wspaniałego.

Świat zjawisk nie istnieje

Przedostatnim na płycie, równie intensywnym muzycznym przeżyciem jest utwór "Going Through Life With Eyes Closed". W tej kolejnej ponad dziesięciominutowej kompozycji znów jest niepokojąco, surowo i niesamowicie. Gitarowy ciężki riff wgniata w fotel, roztacza wokół siebie gęstą, duszną aurę. Dołącza do nich szorstki, blackowy growl mieszczący się na granicy szeptu i przywodzący na myśl głos nie Boga, a wręcz jakiegoś demona. Jedyny przejaw głosu, który kapitalnie dopełnia ten numer. Kto uczy, ten musi cierpieć. Nawet śnie będzie go toczył niezapomniany ból, który będzie się sączył kropelka po kropelce wprost do serca - ku naszej rozpaczy, wbrew naszej woli, stamtąd właśnie przychodzi do nas w swojej okropności mądrość i łaska Boga. Finał następuje w ponad dwunastominutowym "Firebright", który zaczyna się tam gdzie kończy poprzednik, bezpośrednio po kolejnym wietrznym zwolnieniu pełnym przedziwnych pulsacji, zwielokrotnionego szumu fal przeciągłym, spokojnym riffem wynurzającym się z ciszy. Tu znów da się usłyszeć szczątkową melodykę, ale przede wszystkim skrupulatnie budowaną atmosferę, którą dopełni kolejna ściana mocnych, drapieżnych riffów. Gdy coś zaczyna pożerać świat, to sprawa staje się poważna. Jeśli pożerająca jednostka jest zła lub obłąkana, sprawa jest nie tylko poważna, ale i ponura. Grubas widział to jednak w zupełnie odmienny sposób. Widział ją dokładnie tak samo, jak widział ją Platon w swojej kosmologii: racjonalny umysł (noös) przekonuje irracjonalność (szanse, nieuchronność, ślepy determinizm, ananke) w kosmos.

Muzyka pozbawiona perkusji może być szczególnie trudna dla tych, którzy nie są fanami takiego grania, ale także dla tych którzy znają i cenią sobie twórczość Sunn O))). Okazuje się jednak, że brzmienie bębnów może być przereklamowane i Twinesuns doskonale to udowadnia tworząc transcendentalne w brzmieniu pasaże i gęstą, niepowtarzalną a zarazem monumentalną atmosferę jedynie za pomocą gitar i elektroniki. Gęsta atmosfera i potężne brzmienie nie jest jednak pozbawione bardzo czystego dźwięku. To muzyka, której trzeba pozwolić się dać porwać całkowicie, tak, by w pełni zatopić się budzących grozę, długich kompozycjach, dać jej szansę. Ten album to bestia, która wywołuje ciarki na plecach, daje popalić naszej wyobraźni i kapitalnie nadaje się do kontemplacji w ciemnym pokoju. Ocena: 10/10


Śródtytuły i cytaty pochodzą z trylogii "Valis" Philipa K. Dicka w tłumaczeniu Lecha Jęczmyka oraz moim własnym. Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Pelagic Records i Creative Records PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz