środa, 1 lutego 2017

Firewind - Immortals (2017)


Za greckim Firewind tęskniło pewnie sporo osób. Ostatnie płyty nie były najlepsze, bliżej im było do melodyjnego hard rocka aniżeli power metalu. Gus G chyba też się zaczął męczyć bo zwinął zespół i skupił się na karierze solowej wydając dwa tylko niezłe albumy sygnując je swoim nazwiskiem. Okazuje się jednak, że stare powiedzenie "ciągnie wilka do lasu" znane jest także Gusowi, który nieco niespodziewanie ponownie zebrał do kupy Firewind i zastąpiwszy Apolla Papathanasio znanym między innymi z Metalium i Mayan Henningiem Basse, który swoim głosem przypomina o najlepszych czasach greckiej formacji gdy mikrofon dzierżyli Stephen Fredrick i Chitty Somapala. Tamte czasy przypomina także muzyka, która wreszcie wróciła stylistycznie na właściwe tory...



Tym razem postawiono nie tylko na powrót do korzeni, ale i na koncept album, bowiem ósmy krążek Greków opowiada o Leonidasie i jego zaciekłej walce w wąwozie Termopilskim. Otwiera energetyczny "Hands Of Time" z melodyjną gitarą i szybką perkusją. Doskonale wypada Henning Basse, którego wokal jest szorstki i bardziej w duchu pierwszych wokalistów Firewind czy Tima "Rippera" Owensa aniżeli Papathanasio. A samemu graniu i surowemu, intensywnemu brzmieniu bliżej do lat 90 co dodatkowo nadaje nie tylko temu numerowi, ale i całej płycie charakteru. Nie ustępuje mu świetny "We Defy" w którym znów nie brakuje soczystych zagrywek, surowego basu i szybkiej perkusji.W trzecim robi się spokojnie za sprawą epickiego "Ode to Leonidas", który najpierw usypia akustyczną gitarą, a następnie uderza kolejną porcją riffów, szybkiego tempa i znakomitego klimatu. Klawiszowy wstęp w "Back to the Throne" znów delikatnie usypia czujność, ale po chwili znów następuje mocarne uderzenie. Solidne, melodyjne i surowe - dokładnie takie jak na trzech pierwszych płytach! Pierwszą połowę płyty kończy "Live and Die by the Sword" wraz z dźwiękami burzy i akustycznej gitary, które znów delikatnie usypiają czujność, a gdy rozwija się do szybszych i ostrzejszych fragmentów nie ma mowy o nudzie, bo wydawałoby się że oklepane riffy powinny odrzucić, tymczasem dopełnia je doskonałe, mocne brzmienie, które na nią nie pozwala - i oto chodzi!


Drugą piątkę otwiera "Wars of Ages" i nawet na moment nie spuszcza się tutaj z tonu. Nieco wolniejszy i bardziej progresywny może przypominać nawet o czasach samego Mistrza Dio, a i jestem niemal pewny, że takiego numeru na którymś ze swoich solowych by się nie powstydziłby. Nie może jednak być zbyt mocno przez cały czas, więc panowie serwują w następnej kolejności pół-balladę "Lady of 1000 Sorrows". Te Gusowi nie wychodziły nigdy za dobrze, ale nie można powiedzieć żeby specjalnie odstawała poziomem od pozostałych, szybszych utworów. Bliżej tutaj do zawartości znanej z "Premonition", jednakże fakt ballady nie oznacza także dużej ilości cukru, tego są tutaj ilości śladowe i nawet jeśli nie będzie w pełni podchodzić, to da się ją przełknąć bez grymasu.  Do szybszego, soczystego od riffów grania wracamy w króciutkim dwuminutowym instrumentalnym utworze tytułowym doskonale pokazujący umiejętności Gusa G, a także przypominając o pierwszym wydawnictwie Firewind jakim była demówka "Nocturnal Symphony". Po nim wchodzi rozpędzony "Warriors and Saints" w którym nie brakuje też nieznacznych zwolnień i progresywnych naleciałości. Aż chce się zapytać czemu na ostatnich płytach brakowało takich brzmień i riffów? Ostatni na płycie "Rise from the Ashes" również nie nosi śladów zadyszki i nawet nie myśli o zmianie tempa. Japońska edycja płyty zawiera jeszcze trzy numery - dwie demówki oraz "Visions of Tomorrow". Ten ostatni, choć odrobinę słabszy także nie odstaje od reszty. Jeszcze bardziej sięga w lata 90 i ówczesny power metal, który jeszcze nie był taki cukierkowy jak obecnie, a posiadał pazury i z powodzeniem sięgał po metal progresywny czy symfoniczny.

Firewind prochu na swojej najnowszej płycie nie odkrywa, ale wraca z ogromną siłą i klasą. Stylistyka trzech pierwszych płyt i nowy wokalista sprawia, że ten album jest naprawdę słuchalny, świeży i zaskakująco równy. Ten album dowodzi także, że Gus G to jeden z najlepszych gitarzystów świata w swoim gatunku, który doskonale znanymi patentami potrafi w pełni zachwycić i oczarować ponownie. Takich albumów słyszeliście na pęczki, ale nawet jeśli już z takiego grania wyrośliście, a swego czasu naprawdę lubiliście Firewind to po ten album warto sięgnąć i po prostu dać się mu porwać i wciskać przycisk "replay" bez końca. Liczę na to, że Basse zagości w greckim zespole na dłużej, a Gus G. nie zapętli się stylistycznei ajk miało to miejsce an poprzednikach. Nie mam też wątpliwości, że mimo początku roku, to jeden z najciekawszych albumów w szczęśliwym. Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz