poniedziałek, 20 czerwca 2016

Thy Worshiper - Ozimina/Klechdy (2015)/(2016)




Jedną z płyt roku pięknistego do których wracam często i za każdym razem słucham z wypiekami na twarzy, przyjemnością lub się po prostu przy niej relaksując jest "Ozimina" wrocławskiej formacji Thy Worshiper. W zaledwie kilka miesięcy przygotowali jej kontynuację, w dodatku dwupłytową zatytułowaną "Klechdy", która swoją premierę miała 25 maja roku szczodrego. Czy będzie zaskoczeniem jeśli powiem, że podobnie jak poprzedniczka, najnowszy album to krążek obok którego nie da się przejść obojętnie?

To, co na "Oziminie" mnie porwało i nie pozwala o sobie zapomnieć, to nie tylko znakomity klimat i zwartość materiału, ale także kapitalne żonglowanie odniesieniami. Intertekstualność, którą można na niej znaleźć z powodzeniem rozwijają na "Klechdach" i obok muzyki jest to jeden z najbardziej intrygujących elementów twórczości Thy Worshiper i stanowiący o jej niezwykłej sile, także przekazu. Wpierw jednak słów kilka o "Oziminie". Niesamowity klimat płyty buduje już bardzo intrygująca okładka. Przypominająca  gniazdo jakiegoś ptaka kompozycja składa się z najprawdopodobniej z kawałków skał, kłosów i kości jagnięcia, którego nienaruszona jeszcze część majaczy pośrodku grafiki. Z początku może ona odrzucić jednak znakomicie oddaje bowiem charakter tego, co znalazło się na albumie, który stanowi nowe otwarcie dla grupy, która dwa lata wcześniej wróciła z płytą "Czarna Dzika Czerwień".


Otwiera "Oziminę" kapitalny "Brzask", w którym centralne miejsce mają uderzenia bębnów i mroczne, ambientowe tempo, które po chwili rozwija się w ciężką i bardzo melodyjną black metalową sieczkę, ustępując pięknym klimatycznym słowiańskim zaśpiewom jak nic kojarzącym się z "Wiedźminem" i do tego bardzo dobry growl, w dodatku śpiewający po polsku i fantastycznie kontrastujący z łagodnym żeńskim wokalem. Po niej wpada równie intensywny i mocny "Halny", który dosłownie rozwala atmosferą i budowaniem napięcia, niemal ma się wrażenie, że jest się w samym środku górskiego wiatru. Zaskakujące jest jak niesamowicie udało się ciężkim, zakorzenionym w black metalu uzyskać tak gęste, zróżnicowane i niemal taneczne, a przy tym oczyszczające rytmy, które oplatają i nie chcą wypuścić słuchacza ze swoich szponiastych objęć. Klimat miejscami jest tutaj jak z dwóch ostatnich płyt Percivala Schuttenbach jednak dużo gęstszy, mroczny i w pewnym sensie przefiltrowany przez psychodelę w rodzaju wczesnego Żywiołaka, który przecież powstał dużo później niż Thy Worshiper i nigdy nie był tak ekstremalny. Genialna jest atmosfera utworu "Ożyny", który poraża mrocznym i gęstym etnicznym, ludowym klimatem, a nawet elementami muzyki irlandzkiej (!), co nie powinno dziwić zważywszy na fakt, że obecnie grupa stacjonuje w Dublinie.

Rześkim śpiewem ptaków i perkusjonaliami zaczyna się kolejny znakomity utwór, czyli "Wietlica" zaskakująca delikatnymi akordami i zapadającą w pamięć melodią gitary. Jest po prostu uroczo, ale nie ma tutaj miejsca na przesłodzenie ani jakąkolwiek ironię. Utwór po prostu wgryza się w głowę i kapitalnie wycisza. Fantastyczny jest także "Wśród cieni i mgieł", który wcześniej znalazł się na debiucie Thy Worshiper przed dwudziestu laty, jednakże nie mam jak odnieść się jak bardzo został on zmieniony w stosunku do pierwowzoru, bo nie znam tamtych nagrań (nie omieszkam jednak tego nadrobić). Filmowy klimat rozpięty na delikatnej gitarze, świetnych perkusjonaliach, skrzypcach i zawodzeniu znów oplata słuchacza niemal transową melodyką, która kapitalnie kontrastuje z cięższymi i bardziej mrocznymi rozpędzeniami. A na finał utwór tytułowy, który jest absolutną perełką. Wilcze wycie albo jęki potępionych dusz i przejmujące wykorzystanie słów "Dobry Jezu a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie..." po prostu wbija w fotel.


Na najnowszym podwójnym albumie "Klechdy" takich nawiązań jest jeszcze więcej. Niechaj nikogo nie zrazi jednak fakt, że następny album to dwie płyty. O ile "Ozimina" trwa niespełna trzydzieści sześć minut, o tyle dwie kolejne mają bardzo zbliżony czas trwania, bo niespełna i nieco ponad czterdzieści minut. A co na nich? Mnóstwo równie kapitalnych dźwięków. Wpierw jednak rzut oka na okładkę. Pośród górskiej grani stoi postać w ciemnej szacie, ptasiej masce przypominającej te, które nosili lekarze podczas morowej zarazy. Na głowie ma kompozycję z kwiatów, który ze względu na swoją kolorystykę silnie kontrastuje z szarymi, przygnębiającymi barwami królującymi na obrazku. W dłoni trzyma wianek, być może ten sam który znalazł się na okładce "Oziminy", obok znajdują się jeszcze dwa ledwo majaczące jakby znikały w gęstej mgle, a w prawym rogu znajdują się jeszcze kości jakiegoś jelenia albo górskiej kozicy. Robi wrażenie równie niesamowite jak ta z poprzedniego wydawnictwa (zresztą trzeba przyznać, że pozostałe wydawnictwa, których jeszcze nie poznałem mają równie intrygujące i stojące na wysokim poziomie grafiki).

Pierwszą płytkę w zestawie "Klechd" otwierają "Gorzkie Żale", które kontynuują to, co można było usłyszeć w "Oziminie". Najpierw przejmującym głosem Anny Malarz przywołuje się nam kolejną pieśń znaną z tradycji chrześcijańskiej, a następnie dodaje do niej już growlem zupełnie nowe sensy, które kapitalnie łączą sacrum z profanum, z jednej strony powinny odrzucać, a z drugiej w przedziwny sposób zachwycają mocnym przekazem: Bóg już umarł i zdechły anioły/Na trupie śmierdzącym żerują demony - robi wrażenie, prawda? W następnym, również udanym, nawiązuje się z kolei do podań o topielach, która tutaj przybiera postać kobiety. "Wila" to ponura przypowieść o tym, by nie podążać za światełkami tańczącymi pośród jezior. Muzycznie znów jest gęsto, bardzo klimatycznie i fenomenalnie ze sobą współgrające. Coś fantastycznego. Po nim pojawia się pieśń o Marzannie, intrygująca także dosadnym i dość wulgarnym tekstem, który jednak w tej konwencji sprawdza się doskonale. Intertekstualność tego tekstu można rozpatrywać zarówno w kontekście zwymyślania znienawidzonego symbolu przemijającej zimy, ale także w odniesieniu do jakiejś znienawidzonej kobiety, być może nawet wioskowej wiedźmy i jej pomiotów. Bardzo dobry, mocny i dosadny, nie tylko brzmieniowo kawałek. Nie powtarzajcie jednak tych słów swoim kobietom - na pewno nie będą zachwycone.


Następny jest znany z "Oziminy" utwór "Halny", który trochę mi tutaj nie pasuje, choćby ze względu na nieco inny klimat płyty. "Ozimina" jako całość była dziełem skończonym i pełnym w takim kształcie w jakim została wydana, a tu "Halny" jest jakby trochę wyrwany z kontekstu. Z drugiej strony ciekawie łączy się z wcześniejszą "Marzanną", choćby słowami: Kto złego przegoni, kto demony uśpi! /Kto myśli wyczyści? Kto wiosną obudzi? Następnie wskakuje nam krótki nieco ponad dwu minutowy instrumentalny przerywnik "Post Coitum", który bardzo interesująco wprowadza do monumentalnego niemal jedenastominutowego bodaj najlepszego na "Klechdach" utworu "Wschody". Świetny jest tutaj mroczny, bardzo klimatyczny wstęp i potężne rozwinięcie nie stroniące od melodii, ale i z nią nie przesadzające. Tu trafne też znów mogą wydać się skojarzenia ze światem Wiedźmina jednak pozbawionego walczącego z potworami wojownika i mutanta. To świat w którym zapanowały demony i ludzie sami będący potworami, skryty między strzechami rozpadających się chałup, niekoszonych pól wyrosłych nie na wodzie, a na krwi nieostrożnych wędrowców i przydrożnych kapliczek, o których dawno zapomnieli mieszkańcy żyjący w grzechu. Równie porywający jest kawałek "Zioła", który otwiera płytkę drugą. Te przywołują świetny, lekko psychodeliczny klimat, który wywarł na mnie tak ogromne wrażenie na "Oziminie", ale i znacząco go rozwija, bo całość jest jeszcze intensywniejsza i gęstsza, a przede wszystkim bardziej black metalowa, zwłaszcza w swojej drugiej połowie. A do tego te finalne słowa: I jasny dzień nadejdzie, Anioły zetrą łzy /Upiory przytulą, uśmiechem położą do łóżka /Zmęczone dusze

Znakomicie wypada nieco cieplejszy, brzmiący jak jakaś pogańska modlitwa kompozycja "Słońce", która zupełnie zmienia klimat trochę przywodzący na myśl prawosławne zaśpiewy, które tak fenomenalnie wykorzystano na innej płycie z zeszłego roku do której często wracam, a mianowicie debiutanckiego krążka formacji Batuschka (nasza recenzja tutaj). To zwolnienie bardzo dobrze przygotowuje do kolejnego uderzenia, które następuje w numerze zatytułowanym "Grzyby", który zachwyca także warstwą tekstową, która fantastycznie komentuje brud i syf całego świata, potworność wstrętnych ludzi. Takie choćby "z duszy ci śmierdzi"  - brzmi niemal jak obelga, prawda? Genialna jest kolejna monumentalna propozycja, trwająca jedenaście minut wariacja na temat "Dziadów" Adama Mickiewicza (Anna Malarz jako Guślarz!). Wykorzystanie oryginalnego tekstu wieszcza i dopisanie do niej takiej oprawy muzycznej po prostu zwala z nóg. Nie jestem co prawda pewien czy Mickiewiczowi podobałoby się to, co Thy Worshiper zrobił z jego tekstem, ale trzeba przyznać, że jest to interpretacja bardzo udana i niezwykle obrazowa, zwłaszcza z zestawieniem jej z wilczym wyciem i jękiem potępionych dusz, które kończą "Grzyby". Obok tekstu wieszcza pojawiają się też nowe, bardzo mocne liryki, których przytoczę choćby taki wyimek:

Mówią, ze w raju skończysz, piekłem tez straszą,
Mówią, ze zniknać możesz, wiec czemu są z nami.
Błoto z nas zostanie, uśmiech nie umrze,
Jesienią liście są bez drzew.

Nie ma ciszy – nie ma snów,
Nie ma nieba, nie ma nieba.
Nie ma ciszy – szepcą nam do ucha,
Nie ma snów – przy łóżku czuwają.

Oni nie są z nami – oni nie odeszli. 

Fenomenalne i przerażająco jednocześnie. Przedostatni numer to także krótki przerywnik przywołujący z kolei Ars Bene Moriendi, czyli średniowieczną Sztukę Dobrego Umierania, a także flirtujący z sonetami do śmierci Baki (choć w tym wypadku nie mamy do czynienia z sonetem) czy z "Rozmową Mistrza Polikarpa ze Śmiercią". Prawdziwa uczta! Finalny "Anielski orszak" sięgający po tytułową pieśń w tradycji chrześcijańskiej śpiewaną podczas pogrzebów, ponownie przywołujący błędne ogniki prowadzące zmarłych i żywych do nieuchronnego końca ponownie zniewala dosadną warstwą liryczną i instrumentalną, która tutaj najintensywniej sięga po black metalowe brzmienie. Miazga! Ostatnie słowa zaś jak gdyby od niechcenia nawiązują do Nietschego i jego stwierdzenia, że "Bóg umarł":

Martwych aniołów tłum,
Martwe dusze wiedzie,
Ze świata, który umarł,
Do świata, który martwy jest.

Pokręcony, wielowarstwowy i intertekstualny ekstremalny twór jakim jest twórczość Thy Worshiper naprawdę potrafi oczarować. To nie tylko kopalnia kapitalnych, mocnych kawałków, ale także tony klimatu, który przeraża, oczyszcza i zniewala jednocześnie. Po obie płyty powinni sięgnąć nie tylko fani black metalu czy szeroko pojętej muzyki ekstremalnej łączącej wpływy folku, pagan, black, a nawet ethno i czystej psychodeli, ale także Ci, którzy na co dzień takiego grania nie słuchają, choć pewną przeszkodą mogą okazać się wpływy black metalu. Jest to jednak przeszkoda z którą warto się zmierzyć, bo jest to granie pełne skrajnych, ale pięknych emocji i po prostu fantastycznych dźwięków. Ja na pewno nie raz będę wracał zarówno do "Oziminy" jak i do "Klechd", które zachwyciły mnie swoją gęstą atmosferą i licznymi kulturowymi nawiązaniami, grą z sacrum i profanum, tradycjami i w wypadku "Klechd" z wybitnym dziełem narodowym jakim są nadal "Dziady" Mickiewicza. Nie mam też wątpliwości, że po tym co usłyszałem na tych albumach na pewno sięgnę po wcześniejsze dokonania Thy Worshipera (i być może je opiszę w niedalekiej przyszłości). Do własnej podróży z ich dźwiękami i odkryć gorąco zachęcam!

Ocena "Ozimina": 9/10
Ocena "Klechdy": 9/10

Płyt można posłuchać w całości między innymi na oficjalnym youtubie zespołu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz