Napisał: Karol Pięknik
Niemal
za każdym razem, gdy wracam do "Pylon" – czy nawet do pojedynczych z
niego utworów - od pierwszych dźwięków
zadaję sobie to samo pytanie – czemu ostatnio pozostawił taki niesmak? I jakieś
trzy minuty później już doskonale wiem, dlaczego. Radocha płynąca ze słuchania
najnowszego krążka Killing Joke przebiega ostro oscylując w czasie, osiągając
swój zwyżkowy poziom przy początku każdego kolejnego utworu, a następnie bardzo
szybko opadając.
"Pylon"
wydany został 23 października 2015 roku przez Spinefarm Record. Jest to
piętnasty album studyjny grupy Killing Joke, a zarazem trzeci od reaktywacji
pierwotnego składu (po śmierci nieodżałowanej pamięci Paula Ravena w 2007
roku). Oprócz starej spółki Coleman – Walker – Glover – Ferguson w grupie od
2005 roku obecny jest też klawiszowiec Reza Udhin. Stylistycznie album
podejmuje wątki eksplorowane już na "Absolute Dissent" oraz
"MMXII". W trakcie swojej obecnie niemal 40-letniej już kariery
zespół poruszał się w takich estetykach, jak post-punk, synthpop i industrial
metal, a od roku 2010 próbuje dokonać syntezy tych stylów. Jedni mogą w tym
widzieć próbę zajrzenia w przeszłość i podsumowania własnej twórczości, ale ja
osobiście widzę w tym – niestety, bo twórczość KJ bardzo lubię – symptomy
przechodzenia kryzysu wieku średniego. W obecnej inkarnacji zespołu dominują
głównie akcenty kojarzone z industrialem oraz tzw. techno-metalem, ale tu i
ówdzie pojawiają się kompozycje bardziej melodyjne, nawiązujące do tego, co KJ
wyczyniało w drugiej połowie lat 80., czy nawet takie, w których słychać bardzo
odległe echa post-punkowej przeszłości grupy. To wszystko podlane jest
radykalnym komentarzem politycznym – lider grupy Jaz Coleman nie ukrywa swojej
pozycji w stosunku do rządów, kapitalizmu, globalizacji, czy wielkich
korporacji, a obrazuje ją najczęściej przez snucie apokaliptycznych wizji
bliskiego końca tego systemu.
Zaczynając
od pozytywów – już pierwszy kontakt z "Pylon" nie pozostawia
wątpliwości co do tego, jak świetnie został on wyprodukowany. Za miksowanie materiału odpowiada Tom
Dalgety, który pracował między innymi przy debiucie Royal Blood oraz "Pale
Communion" zespołu Opeth, natomiast masteringu dokonali Tim Debney z Fluid
Mastering oraz KJ. "Pylon" brzmi naprawdę fenomenalnie – posiada
niesamowitą głębię i klarowność brzmienia, mając w sobie zarazem sporo takiej
zimnej, industrialnej estetyki. Bardzo wyraźnie zaakcentowany atak bębnów
dopełniony jest świetnie przez czysto pulsujący bas. Duży akcent położony na
sekcję rytmiczną w KJ nie dziwi biorąc pod uwagę to, że to właśnie ona była
często uważana za wizytówkę zespołu – nie umniejszając oczywiście roli głosu
Colemana, czy nieortodoksyjnej gry gitarowej Walkera. Panowie ci zresztą bez
problemu odnajdują swoje miejsca w miksie. Partie klawiszowe zapewniane przez
Udhina z reguły mają bardziej drugoplanową funkcję, zapewniając wzbogacenie
barwy gitarowych riffów, czy przeróżne poukrywane elektroniczne smaczki, ale
czasami wychodzą dość śmiało na pierwszy plan. Coleman w stosunku do
dawniejszych albumów znacznie mniej growluje i wrzeszczy, a więcej śpiewa
czysto – i to z manierą ulicznego wieszcza mającego przed oczami wizje zagłady.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to trochę rozczarowujące jest nieco
wąskie pasmo dynamiczne, ale z drugiej strony przysługuje się ono do tworzenia
zmechanizowanej, industrialnej atmosfery.
Niestety
aspekt produkcyjny i brzmieniowy to na dobrą sprawę jedyny naprawdę wybijający
się element omawianego albumu. Większości utworów brakuje własnej tożsamości,
bardzo łatwo da się je podzielić na stereotypowe grupki: szybkie,
punkowo-metalowe energizery ("Autonomus Zone", "War On
Freedom", "Delete", "Into the Unknown"), nieco cięższe
dawki industrial metalu ("Dawn of the Hive", "I Am The
Virus") i bardziej melodyjne, niemalże przerysowanie pompatyczne utwory
("Euphoria", "Big Buzz"). Wszystko to już w twórczości KJ
słyszeliśmy wcześniej, przez co trudno pozbyć się wrażenia, że zespół goni już
za własnym ogonem. Najciekawiej prezentują się "New Cold War" ze
swoim inspirowanym muzyką techno beatem i przeraźliwie zimnym nastrojem oraz
"New Jerusalem", który jednak brzmi jak gorsza, zrobiona na kolanie
wersja "A Litte God In My Hands" grupy Swans. I tutaj dochodzimy do
najpoważniejszego zarzutu, który dla mnie ten album całkowicie psuje – jest
tutaj za mały stosunek zawartości muzycznej do czasu jej trwania. Sporo riffów
i figur rytmicznych zaprezentowanych na "Pylon" ma w sobie w
pierwszym kontakcie sporo energii i zmusza do ruchu, ale w wyniku braku
częstszych wariacji oraz tego, jak długo się ciągną – bardzo szybko tracą momentum,
zaczynają zwyczajnie męczyć. Te utwory są świetne jako tło na
gotycko-industrialną imprezę albo do jazdy samochodem – ale ich aktywne
słuchanie jest niesamowicie nużące. W obecnej sytuacji po pierwszych 2 minutach
bardzo intensywnego przeżywania riffu po prostu stopniowo tracę zainteresowanie
utworem, a potem z nadzieją wręcz czekam, aż się zakończy.
To
takie pakowanie nam do ust na siłę całkiem smacznych cukierków bez zapewniania
różnorodności smaków. Na początku jest fajnie, ale ile czasu minie, aż kompletnie
je znienawidzimy? Wciąż są tutaj naprawdę dobre momenty – jak choćby wyjąca
niczym syreny gitara w "I Am The Virus" – ale giną one w natłoku nie
prowadzących do niczego, nieciekawych repetycji, które kompletnie zabijają
energiczne riffy. Jak znalazł pasowałby tutaj krótki, punkowy format, a nawet
skondensowanie albumu do 40-45 minut zaowocowałoby przyjemniejszym, bardziej
intensywnym doświadczeniem.
Warstwa
konceptualna albumu kręci się wokół propagandy i konceptu umysłu roju, czego
odzwierciedleniem mają być wieże transmisyjne przesyłające komunikaty medialne
z jednego, głównego centrum (patrz okładka) – taki jest też główny temat utworu
"Dawn of the Hive", który niejako prezentuje słuchaczowi świat
przedstawiony (naturalnie w domyśle - rzeczywisty). Otwierający album
"Autonomous Zone" służy przedstawieniu pozycji, z której do tej
sytuacji podchodzi podmiot liryczny (czy, nie ma co ukrywać – po prostu Jaz)
prezentując słuchaczowi obraz podziemnych rebeliantów zebranych wokół czarno-czerwonej,
anarcho-syndykalistycznej flagi. "New Cold War", "New
Jerusalem", "War On Freedom" i "Delete" to komentarze
polityczno-społeczne, w których Coleman za punkt honoru stawia sobie
przedstawienie zachodniej cywilizacji i polityki rządów jako ostatecznego antagonisty.
Nieco bardziej sentymentalne "Euphoria" i "Big Buzz"
traktują – odpowiednio – o nadziei, iż nastąpi jeszcze poprawa tego zgniłego
świata oraz o znaczeniu przyjaciół i komraderii we wspólnej walce o lepszą
sprawę. Wszystkie te utwory prowadzą do antemicznego "I Am The
Virus", który na podstawie wcześniejszych komentarzy wrzeszczy nam do
ucha, że dość tego wszystkiego, a czas wstawać i walczyć, wymieniając przy tym
dalszą listę grzechów rządów i korporacji. Na koniec, w "Into the Unknown",
Jaz śpiewa o pozostawieniu za sobą aktualnego, zepsutego stanu rzeczy i
ruszeniu ludzkości w stronę jeszcze nieznanej, ale fascynującej przyszłości.
Przekaz
i warstwa liryczna na "Pylon" jest dosłowna, Jaz nie kryje się po
kątach i wprost mówi, co mu się nie podoba. Jest to miecz obosieczny – ci,
którzy już podzielają jego poglądy docenią prostotę i siłę, z jaką o tym
wszystkim traktuje. Natomiast ci, którzy uważają go za kompletnego świra, bądź
tacy jak ja – przytakujący mu delikatnie w kilku sprawach, w reszcie uważając
go za nieco pomylonego – łatwo mogą zostać odrzuceni, gdyż teksty na
"Pylon" brzmią na przeokropnie przesadzone, a czasami wręcz na
paranoiczne, co tym bardziej uwypukla maniera wokalna Jaza.
Używając
klasycznego zwrotu – "Pylon" to przerost formy nad treścią. Jest
zdecydowanie za długi w stosunku do tego, ile oferuje muzycznych pomysłów. I
nie, żeby to było samo w sobie złe – bo brzmiałbym jak hipokryta będąc fanem
"Dopesmoker" grupy Sleep – ale KJ idzie po linii najmniejszego oporu nie
próbując ich urozmaicać, czy sprawiać, by były ciekawe. W zasadzie brzmią na
wymuszone do takiej długości, by Jaz mógł spokojnie zaśpiewać cały przygotowany
przez siebie tekst. Nie są to też najciekawsze kompozycje – jak na tak
buntowniczych, niekonformistycznych gości, na jakich kreują się członkowie KJ,
nie ma tutaj praktycznie dewiacji od prostych struktur zwrotka-refren-zwrotka.
Album robiący dobre wrażenie wraz z początkiem każdego utworu, a następnie
coraz bardziej rozczarowujący, który ratuje tylko niesamowicie dobra produkcja
i brzmienie. Rzemieślnicza i solidna wykonawczo, ale nieciekawa i dość nużąca
robota. Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz