Amerykańska formacja Vektor nie należy do bardzo znanych grup, choć swoją muzyką powinna zainteresować wielbicieli zarówno klasycznego thrash metalu, jak również nowoczesnej progresji i ekstremalnego metalu. Od swojego debiutu zatytułowanego "Black Future" oszałamiają kapitalnymi pomysłami, brzmieniem i ogromną swobodą z jaką łączą stare z nowym. "Terminal Redux" to ich trzecia płyta i nawet na moment nie zwalniają tempa...
Trzeci krążek Vektora rozpoczyna "Charging the Void" wyłaniając się z kosmicznej pustki i po chwili rozpędzając się rwanymi, ale melodyjnymi riffami gitar i szybką perkusją. Nie brakuje tutaj jednak świetnych zmian tempa, nieco wolniejszych fragmentów i powrotów do łojenia. Na dokładkę zachwycający skalą wokal gitarzysty Davida DiSanto, który nie tylko śpiewa bardzo wysoko, ale także charakterystycznym harshem, który pod względem swojego przedziwnego brzmienia można postawić obok King Diamonda. Zresztą także z tą grupą i Mercyful Fate twórczość Vektor ma wiele wspólnego. Po ponad dziewięciu minutach wpada niewiele krótszy, bo ponad ośmiominutowy i nawet na moment nie zwalniający tempa "Cygnus Terminal", który wpierw jednak rozpocznie się od spokojnego, usypiającego wejścia opartego na niepokojącej mrocznej akustycznej gitarze, by następnie przyspieszyć świetnym ostrym riffem i progresywnym pasażem, który płynnie wraz z pojawieniem się wokalu zaczyna nieco przywodzić początki black metalu, ale jest dużo lepiej pod względem brzmienia. Gdzieś kłaniają się szaleni wikingowie z Kvelertaka, gdzieś poczciwa stara Metallica, a nad całością unosi się duch nieśmiertelnego Voivod. Po prostu miazga.
Po znakomitym, melodyjnym finale czeka na nas kolejny mocny kawałek, zatytułowany "LCD (Liquid Crystal Disease", który otwiera melodyjna zagrywka rodem z Protest the Hero, a już po chwili całość znów nabiera thrashowych rumieńców. Pod pozornym chaosem muzyki Vektora kryje się precyzja, technika i mnóstwo znakomitych brzmień, które wżerają się w głowę niczym krew Xenomorpha. Posd względem instrumentalnym jest gęsto i atrakcyjnie i sądzę, że niektórych rozwiązań nie powstydziłaby się zaś sama Metallica, problem jednak jest taki, że Ci panowie już tak grać nie potrafią. Po nim pojawia się niespełna półtora minutowy "Mountains Avove the Sun", który z kolei wprowadza do trwającego pięć minut "Ultimate Artificer". Akustyczna gitara usypia czujność, by następnie uderzyć kolejną dawką ciężkich, rwanych i zarazem melodyjnych riffów, świetnej perkusji i znakomitego thrashowego tempa, zabarwionego progresywnymi naleciałościami. Równie znakomity jest potężny trwający równe sześć minut "Pteropticon" rozpoczynający się od rozpędzonego i rozbuchanego pasażu do którego po chwili dołącza wokal DiSanto. Siłą tej grupy jest nie tylko bardzo oryginalne brzmienie, ale także ów niezwykły wokal wyróżniający ich twórczość spośród współczesnych grup thrashowych.
Nie zwalniamy w niemal ośmiominutowym "Psychotropia", który znów atakuje wściekłymi riffami, gęstym brzmieniem i rozwiązaniami, które mogłyby sprawić, że doszłoby do kolejnego Wielkiego Wybuchu. Znów jest szybko, melodyjnie, a stylistycznie można ponownie doszukać się wpływów nie tylko thrashu, ale takze blacku i deathu polanego progresywnym sosem w duchu wczesnego Opeth. Wprawne ucho wyłapie nawet jawne nawiązanie do "...And Justice For All" Metalliki. Jestem niemal pewien, że nie pogardziliby ani takim brzmieniem, ani techniką, ani kawałkiem. Coś fantastycznego. Po nim pojawia się krótszy, bo trwający nieco ponad pięć minut "Pillars Of Sand", który mógłby być soundtrackiem do nowej wersji "Diuny" Herberta. Najpierw świetne akustyczne intro, które kapitalnie przeradza się w kolejną jazdę bez trzymanki. Ten utwór jest jak ujeżdżanie Czerwia Pustyni - utrzymać się trudno, ale przynosi mnóstwo satysfakcji. Tu znów thrash miesza się ze znacznie cięższymi wręcz blackowymi rozwiązaniami, ale brzmi to porażająco dobrze. Przedostatnim numerem jest "Collapse", który jest pierwszą balladą Vektora i brzmi trochę jak Ghost, a trochę jak wczesny King Crimson, który nagle zaczął grać muzykę metalową. Ciekawie skontrastowano tutaj harsh z delikatnym wokalem i fantastycznie przełamano wejście w ciężkie rozwinięcie, które znów przywodzi trochę na myśl Metallikę, tym razem jednak z płyty "Master Of Puppets". Miazga.
Na finał panowie zaś zostawili niemal czternastominutową rozbudowaną suitę, będącą jednocześnie klamrą tego albumu, bo utwór go wieńczący nosi tytuł "Recharging the Void". Nawet przez chwilę nie można powiedzieć o nudzie czy jakiejkolwiek zadyszce. To, co się tutaj wyprawia to po prostu istny majstersztyk. Najpierw kapitalne, wolno i duszno rozwijające się wejście mające w sobie coś z doom metalu do którego dodano jeszcze szybsze gitary i połączono z niemal blackowymi rozwiązaniami. Nie brakuje tutaj zmian tempa, ostrych, ale jednocześnie bardzo melodyjnych i technicznych riffów, zwolnień i kolejnych przyspieszeń, progresywnych instrumentalnych pasaży i świetnych solówek. Na moment pojawia się nawet usypianie czujności z akustyczną gitarą, żeńskim chórem gospel i spokojnym wokalem - jednak nie ma mowy o tym, by brzmiało to przaśnie czy sztucznie. Słychać, że ta grupa eksperymentuje i robi to nie tylko ciekawie oraz atrakcyjnie ale i bardzo odważnie. A na sam koniec oczywiście całość znów przyspiesza i atakuje ostrymi riffami, szybką perkusją i mocną rozbudowaną formułą.
Po znakomitym, melodyjnym finale czeka na nas kolejny mocny kawałek, zatytułowany "LCD (Liquid Crystal Disease", który otwiera melodyjna zagrywka rodem z Protest the Hero, a już po chwili całość znów nabiera thrashowych rumieńców. Pod pozornym chaosem muzyki Vektora kryje się precyzja, technika i mnóstwo znakomitych brzmień, które wżerają się w głowę niczym krew Xenomorpha. Posd względem instrumentalnym jest gęsto i atrakcyjnie i sądzę, że niektórych rozwiązań nie powstydziłaby się zaś sama Metallica, problem jednak jest taki, że Ci panowie już tak grać nie potrafią. Po nim pojawia się niespełna półtora minutowy "Mountains Avove the Sun", który z kolei wprowadza do trwającego pięć minut "Ultimate Artificer". Akustyczna gitara usypia czujność, by następnie uderzyć kolejną dawką ciężkich, rwanych i zarazem melodyjnych riffów, świetnej perkusji i znakomitego thrashowego tempa, zabarwionego progresywnymi naleciałościami. Równie znakomity jest potężny trwający równe sześć minut "Pteropticon" rozpoczynający się od rozpędzonego i rozbuchanego pasażu do którego po chwili dołącza wokal DiSanto. Siłą tej grupy jest nie tylko bardzo oryginalne brzmienie, ale także ów niezwykły wokal wyróżniający ich twórczość spośród współczesnych grup thrashowych.
Nie zwalniamy w niemal ośmiominutowym "Psychotropia", który znów atakuje wściekłymi riffami, gęstym brzmieniem i rozwiązaniami, które mogłyby sprawić, że doszłoby do kolejnego Wielkiego Wybuchu. Znów jest szybko, melodyjnie, a stylistycznie można ponownie doszukać się wpływów nie tylko thrashu, ale takze blacku i deathu polanego progresywnym sosem w duchu wczesnego Opeth. Wprawne ucho wyłapie nawet jawne nawiązanie do "...And Justice For All" Metalliki. Jestem niemal pewien, że nie pogardziliby ani takim brzmieniem, ani techniką, ani kawałkiem. Coś fantastycznego. Po nim pojawia się krótszy, bo trwający nieco ponad pięć minut "Pillars Of Sand", który mógłby być soundtrackiem do nowej wersji "Diuny" Herberta. Najpierw świetne akustyczne intro, które kapitalnie przeradza się w kolejną jazdę bez trzymanki. Ten utwór jest jak ujeżdżanie Czerwia Pustyni - utrzymać się trudno, ale przynosi mnóstwo satysfakcji. Tu znów thrash miesza się ze znacznie cięższymi wręcz blackowymi rozwiązaniami, ale brzmi to porażająco dobrze. Przedostatnim numerem jest "Collapse", który jest pierwszą balladą Vektora i brzmi trochę jak Ghost, a trochę jak wczesny King Crimson, który nagle zaczął grać muzykę metalową. Ciekawie skontrastowano tutaj harsh z delikatnym wokalem i fantastycznie przełamano wejście w ciężkie rozwinięcie, które znów przywodzi trochę na myśl Metallikę, tym razem jednak z płyty "Master Of Puppets". Miazga.
Na finał panowie zaś zostawili niemal czternastominutową rozbudowaną suitę, będącą jednocześnie klamrą tego albumu, bo utwór go wieńczący nosi tytuł "Recharging the Void". Nawet przez chwilę nie można powiedzieć o nudzie czy jakiejkolwiek zadyszce. To, co się tutaj wyprawia to po prostu istny majstersztyk. Najpierw kapitalne, wolno i duszno rozwijające się wejście mające w sobie coś z doom metalu do którego dodano jeszcze szybsze gitary i połączono z niemal blackowymi rozwiązaniami. Nie brakuje tutaj zmian tempa, ostrych, ale jednocześnie bardzo melodyjnych i technicznych riffów, zwolnień i kolejnych przyspieszeń, progresywnych instrumentalnych pasaży i świetnych solówek. Na moment pojawia się nawet usypianie czujności z akustyczną gitarą, żeńskim chórem gospel i spokojnym wokalem - jednak nie ma mowy o tym, by brzmiało to przaśnie czy sztucznie. Słychać, że ta grupa eksperymentuje i robi to nie tylko ciekawie oraz atrakcyjnie ale i bardzo odważnie. A na sam koniec oczywiście całość znów przyspiesza i atakuje ostrymi riffami, szybką perkusją i mocną rozbudowaną formułą.
Ich propozycja nie jest typową thrash metalową łupanką, która wypłynęła
na fali revivalu tego grania i przez to nie sili się na odtwarzanie
znanych patentów okraszonych jedynie współczesnym brzmieniem. Muzyka
Vektor to coś więcej - ich dźwięki są bowiem znacznie bardziej skomplikowane, zagrane ze
znacznie większą precyzją i w bardziej techniczny sposób od klasycznego
thrashu. Przez to ich muzyka jest także progresywna i to w dosłownym
znaczeniu tego słowa - szybkie, dzikie tempo, melodyjność i jednocześnie
ostrość materiału po prostu wgniata w fotel. Od pierwszej do ostatniej
sekundy nie sposób się oderwać, a niesamowite dźwięki są po prostu
kosmiczne. Zarówno po ten, jak i wcześniejsze albumy grupy Vektor naprawdę warto sięgnąć i pozwolić się dosłownie rozerwać na strzępy. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz