niedziela, 5 czerwca 2016

Flotsam And Jetsam - Flotsam And Jetsam (2016)


Kolejni weterani, którzy postanowili wrócić do formy za pomocą tak zwanego krążka "self-titled". Amerykanie z Flotsam And Jetsam wzięli chyba też pod uwagę krytykę jaka spływała na grupę w ostatnim czasie związku z koszmarną i niepotrzebną nową wersją klasycznego albumu "No Place For Disgrace" czy niewypałach jakimi były ostatnie albumy z "Ugly Noise" na czele. Sprawdźmy czy dowodzona niestrudzenie przez wokalistę Erica A.K grupa i ich trzynasta propozycja jest lepsza od swoich poprzedników...

W ostatnim czasie Flotsam And Jetsam nie wydała niczego ciekawego, a wręcz przeciwnie z każdą kolejną płytą udowadniała, że jest z nią bardzo źle. Gwoździem okazał się wymęczony i wydany za pośrednictwem crowdfunfingu odświeżony "No Place For Disgrace". Na niej po raz pierwszy po niemal dwudziestu latach można było usłyszeć basistę Michaela Spencera, który uczestniczył już przy nagrywaniu wspomnianej płyty w latach 80, a mianowicie przy jej wersji pre-produkcyjnej. Gra również na najnowszym materiale za który odpowiedzialni są także dwaj zupełnie nowi członkowie amerykańskiej, w pewnych kręgach wręcz kultowej formacji, a mianowicie perkusista Jason Bittner, który już po wydaniu "NPFD 2014" zastąpił wieloletniego perkusistę grupy Kelly'ego Davida-Smitha oraz gitarzysta Steve Conley. Stałymi członkami grupy pozostali wokalista Eric A.K oraz gitarzysta Michael Gilbert. Dobra wiadomość jest taka, że panowie zdaje się wsiedli w wehikuł czasu i nagrali płytę, która mogłaby być następcą oryginalnego "NPFD" (ale także utrzymaną w duchu, mniej udanych i nieco już zapomnianych, a przecież także wartymi uwagi płyt "When the Storms Come Down" z 1990 oraz "Cuatro" z 1992 roku po których zespół zaczął się po prostu stopniowo staczać coraz bardziej).

Otwiera bardzo dobry "Seventh Seal", który początkowym riffem nawiązuje do wejścia na "NPFD". Jest bardzo podobne tempo, brzmienie i dość surowy styl nagrania niczym z lat 80, a do tego wszystkiego soczysta solówka i Eric w znakomitej formie. Nie zwalania tempa numer kolejny "Life Is A Mess" w którym fantastycznie wyróżnia się riff prowadzący oraz surowy bas, który został znakomicie puszczony pod nimi. Brzmienie zaś znakomicie uwydatnia energię i znakomity nastrój jaki musiał panować podczas tworzenia tego materiału. Fantastycznie wypada także "Taser" z równie surowym i potężnym riffem i szybkim tempem. Panowie?! Co się stało, ze przez tyle lat trzeba było czekać na takie dobre dźwięki od Was? Po nim wpada singlowy "Iron Maiden", który nieco rozczarowywał w chwili puszczenia po raz pierwszy jednakże na płycie wypada naprawdę nieźle. To taki półcover, bo zarówno tytułem jak i stylistyką (melodią i linią wokalną) nawiązuje do Iron Maiden choć tekst i znacznie szybsze tempo jest tutaj zupełnie inne. bardzo dobrze wypada także surowy i nieco tylko wolniejszy "Verge Of Tragedy". Te riffy naprawdę potrafią przyprawić o ciary!


Taki jest również "Creeper", który otwiera perkusja i surowy bas na tle dźwięków niczym z horroru. Po chwili dochodzi do tego gitarowy riff i całość znakomicie się rozpędza, choć tempo znów jest nieco wolniejsze niż w numerach początkowych. Do szybszych i bardziej melodyjnych kawałków i nie rezygnując ze znakomitego tempa wracamy w "L.O.T.D". Instrumentalna rozpędzona partia wraz z solówką na końcu kawałka mogłaby być nawet nieco dłuższa, ale to nie byłoby w stylu Flotsów. Po nim wpada krótkie interludium "The Incarnation", które jest w zasadzie częścią znakomitego rozpędzonego "Monkey Wrench". Tu znów całość bardzo brzmi jak gdyby była wyrwana z najlepszego dla Flotsam And Jetsam czasu. Mogę się założyć, że Metallica nawet nie będzie w stanie się na nowym albumie zbliżyć do takiego grania na jakie zdecydowali się panowie z tej amerykańskiej formacji. Świetnie wypada także "Time to Go". Tu także nie brakuje tempa, a prym wiodą riffy i mocne, surowe basowe tempo, a nawet delikatne nawiązania do Metalliki i Megadeth (zwróćcie uwagę na charakterystyczną zagrywkę).

Przeodostatni bynajmniej nie zamierza zrezygnować z tonu i znów uderza szybkim tempem, surowym basem i mocnym gitarowym riffingiem. "Smoking Gun" dobitnie przypomina o tym, że kiedyś thrash miał duszę. Oczywiście, wiele młodych zespołów sięgających po tę stylistykę robi to znakomicie, ale w przypadku weteranów tego gatunku coraz częściej widać zadyszkę. Na szczęście panowie z Flotsam And Jetsam wyraźnie złapali oddech i pokazują, że wciąż jeszcze mają dość energii żeby zaskoczyć powrotem do formy. Życia nie brakuje nawet w ostatnim numerze "Forbidden Territories", który wyłania się z ciszy z kolejną porcją rozpędzonych riffów, szybką perkusją i brzmieniem wyrwanym z "No Place For Disgrace". Linia basu wręcz jawnie do tej płyty nawiązuje, a sam kawałek jest naprawdę dobry i bardzo mroczny.


Na nową płytę Flotsam And Jetsam nie czekałem, a kiedy się dowiedziałem, że będzie wydany raczej jęknąłem niż zapiałem z zachwytu. Trudno się dziwić, poprzednie płyty nie zachwycały i nie napawały optymizmem, że na nowym będzie lepiej. Optymizmem nie napawał także "Iron Maiden", który na płycie wypada zaskakująco dobrze. Flotsam And Jetsam obok Metalliki i Megadeth ma w moim serduchu szczególne miejsce, dlatego musiałem sprawdzić najnowszy materiał. Powrót amerykanów wydany pod własnym szyldem to kawał znakomitej roboty - kompozycyjnej, brzmieniowej, ale także przywracającej wiarę w tę grupę. Tu nie ma słabych kawałków, wszystko razem trzyma w napięciu i cieszy jak za dawnych lat. Zapomnijcie o plastikowym "The Cold", jeszcze bardziej plastikowym "Ugly Noise", a w szczególności o niepotrzebnym "NPFD 2014" - Flotsam And Jetsam wrócił w znakomitej formie i obok Megadeth oraz Diamond Head wydał bodaj najważniejszą tegoroczną płytę w swoim gatunku. Brawo!. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz