Napisał: Karol Pięknik
Debiut Kvelertaka z
2010 roku był ciekawą bestią. Wrzucenie do kotła elementów black metalowych,
hardcore punkowych, hard rockowych i rock'n'rollowych mógł zaowocować albo niesłuchalnym
potworem nie posiadającym sensu albo szaleństwem, w którym jednak jest metoda.
Wystarczająco duże grono, w którym znalazłem się i ja, zdecydowało, że
Kvelertakowi udało się osiągnąć to drugie, co zaowocowało międzynarodowym
sukcesem norweskiej grupy. Follow-up pod tytułem "Meir" (norw. więcej – czym
w sumie po prostu ten album był w stosunku do debiutu) zasadniczo wykorzystał
tę samą formułę, podając ją jednak w nieco bardziej melodyjnym, ugrzecznionym
wydaniu. Główną siłą na obu albumach były idealne proporcje wszystkich
elementów składowych, a Kvelertak, pomimo tego, że linia, po której kroczył
była bardzo cienka, podążał naprzód bardzo zdecydowanym krokiem.
"Nattersferd"
– wydany 13 maja 2016 roku przez wytwórnię Roadrunner – porzucił ten balans na
rzecz dominacji elementu hard rockowo – rock'n'rollowego wprowadzając do
oryginalnej formuły spore zamieszanie i odmianę. Idealne black'n'punk-rollowe
połączenie znane z debiutu oraz "Meir" zostało zastąpione przez
rockowe przeboje z dodanymi – czy raczej doszytymi, niczym u potwora doktora
Frankensteina – elementami black metalu. Kvelertak na swoim najnowszym albumie
prezentuje nam antemiczne, niesamowicie chwytliwe melodie, które miałyby
potencjał sprzątnąć konkurencję w złotych latach glam rocka – i okrasza je
blast beatami, wrzeszczanymi wokalami i granymi tremolo mrocznymi riffami.
Pojawiają się tu nawet – sporadycznie, bo sporadycznie, ale jednak – melodyjne,
kobiece wokale! Brzmi to wszystko kompletnie nie na miejscu – ale zarazem
intryguje i fascynuje jak sam diabeł.
Otwierający album
"Dendrofil for Yggdrasil" jednak kompletnie tego nie zapowiada,
znacznie bardziej przypominając materiał, którym zespół debiutował w 2010 roku
– przez co brzmi nieco jak pożegnanie z pewnym etapem i wprowadzenie w nową
erę. Upewnia co do tego utwór następny, czyli "1985" – który był
zarazem singlem zapowiadającym album. Ta kompozycja to istny potworek, który
jest jakby manifestem programowym i wizytówką całego "Nattersferd" –
imprezowy riff, niesamowicie kolorowe brzmienie gitar, ósemkowy puls zmuszający
do wychillowanego, spokojnego machania łepetyną – i ten upiorny, surowy wrzask
Erlenda – sprawiają, że z jednej strony ta abominacja jest dziwaczna i
pokręcona, ale z drugiej nie mogę pomyśleć o czymś równie brutalnym i radosnym
jednocześnie. To jest według mnie główna siła nowego albumu Kvelertaka – czy w
sposób zamierzony, czy nie, eksploruje temat melodyjnego ciężkiego grania z
zupełnie nowej strony. To nie jest po prostu metal z ugrzecznioną, wygładzoną
produkcją i melodiami bardziej opartymi na konsonansach, niż dysonansach. To
jest kompletnie inna jakość. Większość zespołów obracających się współcześnie w
domenie melodycznych odmian muzyki metalowej stara się dążyć do syntezy, by
stworzyć wrażenie idealnie dopasowanych
puzzli, które pochodzą z innych układanek. Nie "Nattersferd" – on
eksploruje tę krainę poprzez odważne, bezkompromisowe eksperymenty szalonego
naukowca - puzzle nie pasują do siebie, więc dociskane są na siłę. Bierze on
kilka elementów tak odległych od siebie, jak to możliwe – jak choćby właśnie
spokojne, melodyjne riffy rodem z rocka stadionowego i barbarzyńskie wrzaski –
i próbuje je na siłę zszyć, połączyć niezależnie od tego, czy one ze sobą jakoś
wyglądają. I najlepsze jest to, że ta groteska jest po prostu fantastyczna.
Jest to o tyle
istotne, że kontynuowanie drogi obranej na dwóch poprzednich albumach byłoby w
zasadzie skrętem w ślepą uliczkę. Formuła była niesamowita, oryginalna i
wciągająca jak diabli, ale – jak wspomniałem wcześniej – bardzo podatna, czuła
na wszelkie zmiany i balansowanie tych wszystkich elementów nie zostawiało dużo
przestrzeni dla rozwoju. Pozostawałoby klepanie kolejnych "Meir",
kolejnych albumów typu "więcej wariacji na temat materiału z debiutu".
Kvelertak musiał się w którąś stronę ruszyć, co nieuchronnie oznaczało
naruszenie magicznej formuły. Nawet okładka nie została wykonana przez
posiadającego strasznie charakterystyczny styl Baizleya z Baroness. Pomimo tych
wielu zmian duch Kvelertaka – ta rozpoznawalna i unikalna kombinacja
imprezowania i horroru, widoczna tak w samej muzyce, jak i w teledyskach –
wciąż się tutaj unosi.
Godna podziwu jest
produkcja tego albumu – sześcioosobowy skład Kvelertaka, który liczy trzech
gitarzystów i dość sporą dawkę przesterów to nie jest najprzyjaźniejsze
środowisko pod względem ukręcania brzmienia, o jakim można pomyśleć –
szczególnie dla basisty. A mimo to, pomimo szarży trzech gitar na sterydach,
łomoczącej perkusji i drącego się wniebogłosy Erlenda wciąż nie ma żadnych
problemów z usłyszeniem linii basowych, wszystko brzmi klarownie, nic nie jest
przykrywane, bez trudu idzie wyłapać ścieżkę dowolnego instrumentu, w który
mamy ochotę akurat się wsłuchać. Ponadto udało zachować się naturalność
brzmienia, nadać mu (czy też utrzymać) surowość i lekki brud, co uwypukla
vintage'owe inspiracje nagrania. Czapki z głów dla Nicka Terrego, który zresztą
w zawodzie jest nie od dziś i może pochwalić się dość pokaźną listą projektów,
przy których pracował, a która sięga jeszcze pierwszej połowy lat 90-tych.
Kompozycje co prawda
mają prosty szkielet, ale zarazem pełne są smaczków aranżacyjnych, które nadają
im masę dynamiki i życia. Kvelertak udowadnia, że trójka gitarzystów to nie
tylko sprawa image'u, ale rzeczywiście element znacznie wzbogacający ich
muzykę, czy to pod kątem rozbudowania harmonii, czy barwy brzmienia. Utworom
więc, zbudowanym na prostych fundamentach, udaje się osiągnąć wrażenie głębi i
wielowymiarowości, nie tracąc na punkowej drapieżności i pędzie bądź rockowym
luzactwu. Instrumentaliści świetnie ze sobą współpracują – nie ma mowy tu o
żadnych technicznych wyścigach, czy kompetycji, natomiast zdecydowanie słychać
tutaj przemyślany songwriting – czego najdobitniejszym dowodem jest choćby
złożoność przedostatniej na albumie kompozycji, "Heksebrann" (ze
strasznie nowo-mastodonowym intrem swoją drogą, czy to tylko moje wrażenie?).
Kvelertak idealnie
wpisuje się w nurt metalowych zespołów, które brzmią zarazem ciężko, jak i
niesamowicie melodyjnie, odkrywając na nowo tradycje muzyki rockowej lat
70-tych i 80-tych, jak robią to w ostatnich latach choćby Mastodon i Baroness.
Norwegów jednak zwyczajnie nie da się pomylić z żadnym innym zespołem – ich
estetyka i styl są niesamowicie oryginalne i rozpoznawalne. "Nattersferd"
bezkompromisowo próbuje być tak brutalny, barbarzyński, przebojowy, jak i
melodyjny – i nie zamierza zrezygnować z żadnej z tych cech, przez co, nie
tracąc nic ze swojego luzactwa i imprezowego charakteru, staje się dziełem
popychającym granice gatunkowe. Śmiało się założę, że będzie jednym z tych
albumów, które w przyszłości będą cytowane jako inspiracja dla nowych trendów w
ciężkiej muzyce. Ocena: 7,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz