piątek, 28 czerwca 2013

WNS XXX: Orden Ogan, Red Rose

Panowie z Izraela... tym razem lepsi od Niemców!
Izrael: dość egzotyczny kraj, żeby szukać w nim muzyki metalowej, a jednak i tam takową grają. Niemcy: kraj, który stworzył podwaliny pod gatunek, a w ostatnim czasie skutecznie doprowadził do deprecjacji wartości w swoim gatunku. Orden Ogan, pochodzi z tego drugiego i choć recenzje zbiera dobre, ja się wynudziłem koszmarnie słuchając ich najnowszego, już zeszłorocznego albumu. Tymczasem, Red Rose pochodzący z Izraela, z drugim, tegorocznym albumem, niczym nowym nie powalając, udowodnił, że w power metalu wciąż jest miejsce na świeżość...


1. Orden Ogan - To the End (2012)

Nie będę rozpisywał się o historii tego zespołu, bo nie warto. W skrócie, dla porządku dodam, że powstał w 1996 roku w Arnsberg. Podobno grał folk metal, ale nie jest dane się o tym przekonać, bo debiutancki album wydali dopiero w 2004 roku, grając już power metal, z marnym zresztą, moim zdaniem, skutkiem. Podobne zresztą odczucia towarzyszyły mi przy dwóch kolejnych, które odsłuchałem specjalnie, by spojrzeć na najnowszy krążek... nie, nie przychylnym uchem, a by jeszcze bardziej się przekonać, jak zły to album. Wydany w listopadzie zeszłego roku "To the End" jest po prostu wtórny i nudny do bólu. 

Na próżno szukać tutaj wciągających melodii, kompozycji, które zostaną z nami na dłużej, dlatego przy absolutnie żadnej nie zatrzymam się i nie poświęcę akapitu utworom. Nieciekawe są wokale, chóry wywołują wewnętrzny chichot i jednoczesny płacz, zgrzyta się zębami przy marnej jakości wstawkami orkiestry. To wszystko w czasie niespełna godziny. Wystarczy spojrzeć na okładkę, żeby wiedzieć, że coś jest nie w porządku. Steampunkowy Spider Man z księgą magiczną, laską i siedzącej na niej krukiem na tle śnieżnej scenerii - normalnie nic, tylko rwać włosy z głowy. Chociaż, z drugiej strony, szkoda włosów na ten album. Lubię swoje włosy.

Nie wiem jak udało mi się przesłuchać tę płytę w całości, i to w dodatku kilka razy, ale z całym szacunkiem, dawno już nie słuchałem większego, bardziej sztucznego i napuszonego gniotu. Próbowałem znaleźć jakiekolwiek pozytywy, ale naprawdę jest ciężko, jest to bowiem jednym z tych albumów, które moim zdaniem powinno się omijać szerokim łukiem (choć nie jest jeszcze tak tragicznie, da radę go szybko przerzucić i jeszcze szybciej zapomnieć), a sam zespół, zwyczajnie można sobie podarować. Naprawdę, jest wiele lepszych i ciekawszych zespołów i płyt. Ocena: 3/10


2. Red Rose - On the Cusp Of Change (2013)

Z drugą płytą jest dużo lepiej. Oczywiście, poruszamy się nadal po szlakach utartych do granic możliwości, ale jeśli ktoś pochodzi z Izraela, miejsca muzycznie średnio eksploatowanego u nas, i w dodatku umiejętnie łączącego klimaty zapomnianego już Savatage z Deep Purple czy równie nieznanego u nas tureckiego Dreamtone, tudzież jego odłamu Iris Mavraki's Neverland.

Red Rose powstało w miejscowości Netanya, w 2010 roku. W rok później wydali, przyznam, że równie udany, debiutancki album "Live the Life You've Imagined". Najnowszy swoją premierę miał 26 lutego tego roku i jest odrobinę dłuższy od debiutu (trwającego nieco ponad pół godziny), a mianowicie niecałe czterdzieści pięć minut. W jednym i drugim przypadku zdecydowanie wystarczająco. Na najnowszej płycie znalazło się miejsce dla dłuższych utworów, choć przeważają te o czasie czterech, pięciu minut.

Otwierający płytę, rozbudowany "When Roses Faded" mógłby znaleźć się na którejś z płyt Savatage. Podobne wrażenia ma się z numerem drugim, "Chasing Freedom", ale taki "King of the Local Crowd" jest wariacją w stylu Deep Purple, zwłaszcza z dwóch ostatnich płyt. Nawet wokalista Leve Laiter miejscami przypomina Iana Gilliana, ale młodszego o kilkanaście lat, choć nie ma tu popisów czy wysokich partii. Do tego jeszcze bogato zaaranżowane klawisze w stylu Jordana Rudessa, robią naprawdę dobre wrażenie. Równie udane wrażenie, robi mroczniejszy "Original Sin" z interesującą klawiszowo-gitarową solówką. Nawet ballada, zatytułowana "Alone in the Night", nie jest ckliwa, ale solidnie zagrana, dopracowana, po prostu wpadająca w ucho, nie popadająca w sztampę. Mało tego, zaraz po nim mamy przypominający Blind Guardiana czy stary Helloween (z dodatkiem bogatych klawiszy) "This Bitter World". Złych wrażeń nie pozostawia także "Don't Belive This Tales", a największym zaskoczeniem jest wieńcząca krążek ballada "Seize the Day" zbudowana na lekkich dźwiękach pianina, gitarze akustycznej i delikatnych perkusjonaliach. Przypominająca dość mocno, choć będąca zupełnie inna, "Space-dye Vest" Dream Theater.

Niby nic nie odkrywczego, ale zagrane bardzo ożywczo, znacznie ciekawiej niż w wielu power metalowych grupach z Europy, które zjadają swój ogon. Tu muzyka w pełni tętni życiem, jest melodyjna i wyraźna, nie dodaje się na siłę orkiestracji, chórów czy ostrości, popadającej w surowość. To naprawdę solidny album, po który warto sięgnąć, choćby po to by posłuchać, jak to samo grają... Izraelczycy, o których w muzyce metalowej nie mówi się wcale, a jeśli się to robi, to niezwykle rzadko. Ocena: 7/10


Recenzja napisana dla magazynu HMP (Heavy Metal Pages)

2 komentarze:

  1. Najwyraźniej Ty masz z płytą tak jak ja z ksiązką - jak juz zaczełam to musze skończyc, choćby mnie usypiała i skłaniała do wymiotów jednoczesnie. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami jednak odrzucam taką płytę i lekturę, ale w tym wypadku "zlecone" zostało to trzeba było napisać, nawet jak złe :)

      Usuń