czwartek, 8 grudnia 2011

Stoner Again: Węgry

Stoner ma różne oblicza. To lżejsze, nastawione na niebezpieczne zbliżanie się do space rocka z lat 70 i to bardziej ekstremalne. To drugie wywodzące się w prostej linii z grania choćby takiego zespołu jakim była legendarna Pantera. Ostatnio w Polsce nawet nastąpił wysyp takiego grania, żeby wspomnieć tylko najbardziej znaną – aktualnie, z wiadomych powodów zawieszonej - Black River. A co powiecie na stoner z Węgier?



Tak naprawdę to thrash metal, w surowej, drapieżnej i bardzo ciężkiej odmianie jaką grała Pantera. I nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że panowie są z Węgier.
Węgry, jeśli chodzi o metal kojarzą mi się tylko z Karpatią, jakże miła niespodzianka, że nie samym historycznym folkiem w ojczystym języku, nasi bracia od szabli i szklanki stoją.

Niewiele o zespole wiem, więc te fakty, które udało mi się znaleźć winny wystarczyć:
Stonedirt powstał w 2004 roku w Budapeszcie, rok później wydał demówkę „Joygrind”, a w 2007 roku debiutancką płytę zatytułowaną „Redneck Blues”. Obecnie zespół nagrywa materiał na drugą pełnometrażową płytę „Inherited Fever”, tymczasem pięć z nowych utworów można już posłuchać na ich oficjalnej stronie. W skład grupy wchodzą: Endre Tarjányi na wokalu, Boldizsár Ifju na perkusji, Balázs Kemencei na gitarze oraz Szilárd Kamarás na basie.

Posłuchajmy zatem w dużym skrócie płyty „Redneck Blues”:

Otwiera ciężki riff i szybka perkusja – „Bleed As I Bleed” to walec. Kapitalny kawałek i świetny, energetyczny otwieracz. I fantastyczny odpowiednio szorstki wokal.
Następnie „Summone Some Power”, który jest nieco wolniejszy. Znów ciężki riff i mocny wokal oraz dobrze dający po głowie groove. „Joygrinders” jest trzeci i jest jeszcze wolniejszy, może nawet przywołujący Black Label Society, czy eksperymenty Black Sabbath. A to, co wyprawia się z wokalem to istny majstersztyk. Po nim, najdłuższy na płycie „Like Fire Into The Sea” trwający niecałe cztery i pół minuty (średnia długość numerów to nieco ponad trzy minuty). Szybka zagrywka gitar, dudniąca perkusja i zaczyna się kolejna jazda, właściwie ani na moment nie zwalniająca tempa. „2faced Guy” zaczyna się od razu od wokalu i ciężkich brzmień. Kolejny walec, a zapewniam, że tych na tej płycie nie brakuje. W takim samym tempie, ale też bardziej melodyjniej, zagrany jest „A Real Man”. Jak przystało na stonerowców, jest też pieśń o bursztynowym palącym trunku – „Whisky”. Nieco lżejszy, bardziej pustynny i liryczny szlif ze spokojnym wokalem, który może przywodzić na myśl ten z Lynyrd Skynyrd”. A bas? Palce lizać…
Przyśpieszamy w „Wretched Me” – takiego kawałka to by się nie powstydziliby nawet chłopaki z Black Stone Cherry! I jeszcze jedna mocna jazda w „Washed Away” – riff dosłownie wgniata w fotel, a uszy zaczynają puchnąć od nawałnicy ciężkości.
Ostatni jest numer tytułowy „Something’s Dying In Me (Redneck Blues)” oparty jedynie na gitarach i jest to najspokojniejszy utwór na płycie. Łagodny, przejmujący wokal i ten pustynny pejzaż przed oczami.

Słów podsumowania nie trzeba. Tej płyty trzeba po prostu posłuchać. Dawno żadna płyta tak nie wbiła mnie w fotel, a nie dzieje się to za często. Wychylając szklanicę zimnej whisky piję za zdrowie naszych braci Węgrów i za rewelacyjny zespół, który mam nadzieję nie zawiedzie drugim albumem.

                                                                                       
                                                                                                                Cdn.

1 komentarz:

  1. Ciekawy zespół. Polak, Węgier, dwa bratanki :D.

    OdpowiedzUsuń