Cofnijmy się w czasie o trzydzieści osiem lat. Nikt wówczas nie myślał nawet o tak ekstremalnym graniu jakim, miał się stać raczkujący wówczas heavy metal, nikt nawet nie myślał, że powstanie z niego coś takiego jak power/speed metal. A co dopiero death czy doom… Cięższe, pionierskie podówczas dźwięki, które dały podwaliny pod wiele późniejszych gatunków muzyki metalowej to przede wszystkim zasługa Black Sabbath. Grupa wydała w 1972 roku, album „Black Sabbath Vol. 4” – jeden z najważniejszych w ich dyskografii i jeden z najbardziej istotnych dla rozwoju metalu. Na niej znajdował się też utwór „Supernaut” od którego nazwę wziął zespół, o którym pragnę opowiedzieć w drugiej części RetroSpekcji...
Był rok 1974, kiedy została nagrana jedyna płyta zespołu o nazwie… Supernaut. Płyta ta przeleżała w archiwum aż do 2005 roku. Zatytułowano ją po prostu: „Supernaut”. Sam zespół był jednym z pierwszych grających tak zwany proto-doom. Wywodzące się w prostej linii z niskiego, chropawego brzmienia i eksperymentów Black Sabbath nie wątpliwie dało podwaliny pod późniejszy doom.
O grupie Supernaut dziś wiadomo niestety niewiele. Był to brytyjski zespół powstały w pierwszej połowie lat 70. Grupa podpisała kontrakt z wytwórnią Vertigo Records, na wydanie debiutanckiego albumu. Wytwórnia ostatecznie jednak odmówiła wydania zarejestrowanego materiału, określając go jako „zbyt ciężki”. Rzeczywiście, trzeba przyznać, że jak na swoje czasy to był materiał bardzo ciężki – cięższy nawet od tego, co wówczas proponował Black Sabbath. Zespół tworzyło pięciu muzyków: Glynn Serpell na wokalu, Brian Took na gitarze, Peter Oldham na basie, Barry Stonehouse na perkusji oraz Mark Hodgkinson na instrumentach klawiszowych. To ostatni znany skład zespołu, który rozwiązał się w roku 1975. Można podejrzewać, że przyczyną było niezrozumienie przez wytwórnię muzyki, a tym samym niechęć do wspólnego kontynuowania obranej ścieżki.
Na płycie znajduje się sześć utworów, a całość zawiera się w czasie około trzydziestu ośmiu minut. Otwiera, instrumentalny, monumentalny „Keeper Of the Keys” – ostry, chropawy i niski riff gitary, wolny ton i perkusja w tle. Jest surowo, ciężko, niemal transowo, a przy tym niezwykle melodyjnie. Pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, że jest znacznie ciekawiej niż w największych „przebojach” Black Sabbath tamtych czasów. A moment w którym wchodzi fantastyczna, porażająca partia mrocznych klawiszy… w miarę słuchania tego kawałka tempo rośnie, a klimat, który się udziela przy nim, dosłownie wgniata w fotel i wżera się w głowę lepiej niż współczesne tego typu produkcje. Następny jest znacznie krótszy, bo trwający prawie pięć minut (zabrakło dwunastu sekund) również instrumentalny utwór „Darkness Fall” – nie zwalniamy tempa, znów jest ostro i chropawo, ale już nie tak wolno. Jest bliższy hard rockowej tradycji, choć niskie brzmienia w nim przeważają. Czy nie pachnie już on rasowym thrash metalem?
Następnie sześciominutowy (z sekundami) „Win Or Lose” – fantastyczny ciężki, nisko strojony riff na początek, po czterdziestu sekundach delikatnie nachodzi perkusja, a potem całość narasta, po czym zwalnia do wolniejszych rejestrów i znów narasta do bardziej melodyjnych rejestrów. Pojawia się wokal, wysoki głos, choć słabo nagrany i trochę niesłyszlany – wyraźnie ginący na tle gitar, może przywoływać wczesnego Jamesa Hetfielda z Metallici... ! Riff i technika jego wykonania to majstersztyk – jeden z najwspanialszych riffów jakie w życiu słyszałem. Szkoda, że głos wokalisty niknie w całości razem z perkusją – to jednak gitary wiodą tu prym.
Cztery minuty trwa „The Fog” – zaczyna się jak rasowy hard rockowy kawałek. Jest szybki i przebojowy, kolejny kapitalny riff prowadzący i fantastyczne tło klawiszy, które pojawia się momentami jako przeciwwaga. Duszny, mglisty klimat udziela się, jednocześnie jednak ruszamy głową w rytm. Cudo!
Przedostatni na płycie jest kolejny długaśny utwór – dziewięciominutowa „Night Watch”. Ostry riff na wejście, airdrumming i przyśpieszamy z prędkością nadświetlną. Zejście do kolejnej dawki samego riffu i dołącza perkusja – wolny, funeralny ton, który znów wgniata w fotel… i do tego jeszcze płynąca partia klawiszy (skojarzenia z Hawkwind i wczesnym U.F.O?). Zamknąłem oczy i czułem się tak jakbym dotykał konstelacji gwiazd, jakbym widział piasek, który zatrzymał w się odmierzającej czas klepsydrze…To, co wyprawia się w tym utworze to coś niesamowitego…
Finałowy utwór, to zaledwie pięć minut z osiemnastoma sekundami pod tytułem „He Was A Robot” – wracamy do bardziej hard rockowych brzmień, ale tempo nadal jest stosunkowo wolne. Po chwili bardzo wyraźnie wysuwają się na pierwszy plan klawisze, a gitary nieco uciekają w tło, następnie epickie narastające frazowanie, aż do wyciszenia…
Płyta poraża surowym, niezwykłym nawet jak na dzisiejsze standardy brzmieniem gitar. Dziś już się tak ich nie nagrywa. Pomysłami i riffami można by obdarować nie jeden zespół z lat 70 i 80, a nie można też wszak wykluczyć, że płyta, choć przeleżała w szafie tyle czasu była znana w środowisku… Najcięższa sprawa jest z wokalem – tego prawie wcale nie ma, a gdy się pojawia to niemalże go nie słychać. Trudno zatem zweryfikować, czy to dobrze, że go nie ma, czy, że jest go tylko tyle. Uznając, że wokalisty zespół nie miał i jest to płyta w pełni instrumentalna – można popaść w zachwyt. A jeśli jeszcze wyobrazić sobie współczesny remaster materiału – wyczyszczony z trzasków i szumów, wyszczególnienie perkusji i klawiszy, jednocześnie nie ruszając gitar, aby nie naruszyć magicznego klimatu, jaki niosą kolejne dźwięki…
Wielka szkoda, że Supernaut musiał podzielić los wielu zespołów z tamtych lat, które przeszły bez echa, zapomniana w cieniu większych i „lepszych”, niedoceniona przez wytwórnię, która przyczyniła się do ich klęski. Prawdopodobnie nawet winić można Black Sabbath, które grało przystępniej, nie aż tak surowo, i wygryzło wówczas niezliczoną ilość zespołów, żeby przypomnieć choćby zespół Indian Summer, o którym już pisałem. Uważam, że płyta ta jest godna polecenia nie tylko wielbicielom muzyki z lat 70, ale także wszystkim tym, którzy cenią klimaty doomowe oraz surowe, mroczne dźwięki gitar… Dla mnie jest to arcydzieło i jedna z najwspanialszych płyt jakie słyszałem w moim życiu.
Ziomki przenieśli się w czasie myśląc, że się przyjmie. Niestety wyprzedzili epokę.
OdpowiedzUsuńW rzeczy samej, w rzeczy samej.
OdpowiedzUsuń