Kolędy to na pewno nie są, co to, to nie. W trzeciej, (po)świątecznej, odsłonie cyklu poświęconego zapomnianym starociom warto poświęcić kilka słów kanadyjskiej grupie Messiah Prophet. Tym razem jednak nie będzie to zespół z lat 60 czy 70.
Zapraszam w podróż do lat 80 – czasów kiedy heavy metal dopiero raczkował, a swoje pierwsze triumfy świeciły kapele, które dziś są legendami gatunku…
- Historia Messiah Prophet
Grupa powstała z inicjatywy basisty Deana Pellmana pod koniec lat 70 w Pensylwanii, który wraz ze swoim przyjacielem Gilem Taborem grali akustyczne wersje chrześcijańskich piosenek takich artystów jak Randy Stonehill, Keith Green czy Phil Keaggy.
Duet przekształcił się w pełny zespół dopiero w 1983 roku, kiedy skład grupy rozrósł się i ostatecznie wykrystalizował. W skład grupy weszli wówczas: wokalista Charlie Clark, gitarzyści Andy Strauss i Rob Clark, perkusista Dave Daubert oraz Dean Pellman na basie.
Na początku roku 1984 zaczęli grać swój pierwszy album „Rock the Flock”. Po wydaniu albumu grupa wyruszyła w trasę po kraju. Mniej więcej w tym samym czasie Rob Clark odszedł z zespołu, a jego miejsce zajął Brian Nicarry. W 1986 roku podpisali kontrakt z wytwórnią Pure Metal Records, będącej częścią Refuge Music Group (znanej choćby ze współpracy z Paulem McCartneyem i jego zespołem Wings). Pure Metal miała specjalizować się wyłącznie w hard rockowej i heavy metalowej muzyce chrześcijańskiej.
W czasie nagrywania drugiego albumu z powodów osobistych odchodzi Daubert oraz Pellman. Już po dołączeniu nowego perkusisty Davida Armstronga oraz basisty Joe’a Shirka zespół wydał swój drugi album „Master Of The Metal” latem 1986 roku.
Już w 1987 zaczęto nagrywać materiał na trzeci album, który miał nosić tytuł „Metal Messiah”, jednak w czasie nagrywania i trwania trasy grupę opuszczają Strauss i Nicarry, którzy zostali zastąpieni Frankiem Caloiaro i Markiem Zimmermanem. W tym składzie dokończyli trasę i grupa się rozwiązała , nie dokończywszy prac nad trzecią płytą.
Reaktywacja nastąpiła w 1988 roku z inicjatywy wokalisty. Z zupełnie nowymi ludźmi Charlie Clark rozpoczął pisanie nowego materiału, który miał nosić tytuł „Living On the Edge”. Po kilku koncertach, licznych zmianach składu i w związku z problemami finansowymi grupa splajtowała po raz drugi.
Trzecia i ostatnia inkarnacja grupy powstała w1995 roku z inicjatywy gitarzysty Franka Caloiaro. Wówczas dopiero udało się nagrać i zrealizować trzeci album pod tytułem „Colors”, który pojawił się w rok później. Jednak zupełne odejście od wcześniejszego brzmienia ponownie podzielił muzyków, jak również fanów grupy. Zespół w niedługo potem rozpadł się ostatecznie.
Żaden z grających w zespole muzyków nie wrócił już do grania, oprócz dwóch gitarzystów Andy’ego Straussa i Todda Bergrena (grającego w inkarnacji z roku 1988). Andy Strauss pisze muzykę do filmów niezależnych, a Bergren jest właścicielem studia Riff Factory oraz instruktorem gry na gitarze.
- „Rock The Flock” i „Master Of The Metal”
Po długiej, burzliwej i ciekawej historii grupy warto przyjrzeć (przysłuchać) się muzyce – dwóm wydawnictwom z lat 80, a zwłaszcza albumowi „Master Of The Metal”. „Colors” pominę, dlatego, że jest nieosiągalne i odstające od swoich poprzedników.
2.1 „Rock The Flock”
Otwiera ją kawałek tytułowy, który może przywoływać twórczość Accept, Van Halena a nawet Judas Priest i Nazareth. Ostry, przebojowy riff i bardzo dobry wysoki wokal. Idealny do śpiewania wraz z zespołem. Następny „Labor Of Love” jest nieco tylko wolniejszy, gdzieś pachnie nawet Saxonem. „Try To Understand” zaczyna się od riffu, który bardzo przypomina największe hity Diamond Head i cały kawałek jest utrzymany w takim właśnie klimacie. Fantastyczne. Następujący po nim „Travel The Rough Road” to z kolei klasyczny przykład hard rocka z lat 70, który również daleko nie ucieka od skojarzeń ze wspomnianym Diamond Head. „Why Must You Run” to w zasadzie ballada, która momentami przywołuje UFO i ponownie Diamond Head… Po nim kawałek „To the Rock”, który jest nagraniem koncertowym otwiera perkusja i zaśpiewy żywcem wyjęte z Queen, może nawet AC/DC. A potem rozkręca się do szybkiego riffu i wysokiego wokalu. Chwytliwy refren do wspólnego śpiewania. Brzmi to świetnie i bardzo świeżo mimo upływu lat. „Answer Our Call” jest utworem bardzo łagodnie w porównaniu z wcześniejszymi się zaczynającym i nawet kiedy jest nieco szybciej, jest to utwór wolny i spokojny. Ballada, jak można by ten kawałek nazwać jest też moim zdaniem, najsłabszym momentem płyty. Spróbujcie sami zgadnąć czym ten utwór pachnie…
Przedostatni jest „Riding Out the Storm” – ponownie oparty na szybszym riffie i takiej perkusji, ponownie kłaniają się lata 70, zwłaszcza w wolniejszym, bardziej przestrzennym fragmencie końcowym. Ostatni „Sing”, najdłuższy na płycie, bo siedmiominutowy, to taki rockowo-metalowy gospelowy hymn. Mi osobiście zapachniało grupą Lincoln Street Exit – tak by grali, gdyby dotrwali do lat 80 oraz po raz kolejny, ówczesnym stylem Diamond Head. I jeszcze praca basu, która w tym kawałku jest naprawdę pierwszorzędna, a z kolei końcowej solówki to nawet Kirk Hammet by się według mnie nie powstydził…
2.2 „Master Of The Metal”
Drugi album jest nieco inny i odrobinę cięższy od poprzednika. Otwierający „Hit And Run” to coś pomiędzy AC/DC, a Saxonem i Accept. Ciekawy riff, stłumiona perkusja i mocny, lekko chrypliwy wokal, innymi słowy jeszcze w nim bliżej do hard rocka. Z kolei drugi, tytułowy i jeden z najlepszych na płycie to już rasowy heavy metal. To nie tylko metalowy hymn, ale także jeden z lepszych tego typu utworów jakie kiedykolwiek słyszałem.
Jezus władcą muzyki metalowej? A czemuż by nie… ale by się Kościół ożywił gdyby tak grać na mszy! Po nim akustyczne, balladowe zwolnienie w postaci „For Whom Does The Bell Tolls”. Tak, tytuł wyraźnie zmieniony z powodu kawałka Metallici, ale to nie utwór na podstawie Hemingwaya, a na podstawie psalmu 23. Dzwony i klawisze, bardzo łagodny wokal i delikatna gitara, wietrzny klimat, flety, delikatne przyśpieszenie, ale bez szarż i mocnych akcentów. Po prostu: przepiękna ballada…
Po niej „Fear No Evil” z szybką, melodyjną zagrywką i pędzimy. Znów kłania się Diamond Head, może nawet Judas Priest czy Accept. Świetny riff prowadzący, wyraźny bas i szybka, odpowiednio jak na tamte czasy przystało, stłumiona perkusja.
Po siedmiu minutach tego killera, otrzymujemy kolejny metalowy hymn, który jest absolutnym majstersztykiem: „Heavy Metal Thunder”. Potężny riff na wejście i uderzenie perkusji. A potem jazda w stylu Guns n’ roses i utworu „Welcome to the Jungle”, choć echa Accept czy Judas Priest znów są słyszalne. Bardzo podobna budowa i linia wokalu, instrumentalnie zresztą tak samo. W dodatku kawałek wcześniejszy i równie kapitalny. Po nim następuje „The Friend”, który pod względem budowy może się wydać bardzo znajomy, ale nie ma to przełożenia, dla przyjemności słuchania. Przedostatni jest „Battle cry” – oparty na akustycznej gitarze i łagodnym wokalu, delikatnych uderzeniach perkusji i tak mógłby pozostać, ale już przy drugiej minucie pojawia się ostrzejszy riff i całość delikatnie przyśpiesza. Utwór jest dość wolny, ale bardzo przyzwoity, jeśli chodzi o dawkę epickości.
Kawałek jest nastawiony na progres i na koniec przyśpiesza dość mocno, choć środek ciężkości nadal jest wolny, nagle zerwanie i akustyczna gitara i spokojny wokal na zakończenie. Tu płyta jednak się nie kończy. Ostatni jest „Voice That’s Calling”. Również dość wolny, z wysokim wokalem, ale od początku z ostrzejszym riffem.
Podsumowując, jest to zespół, który warto poznać. Nie epatuje się w piosenkach „słowem Bożym” czy nachalną propagandą o miłości i zbawieniu. To zbiór bardzo sympatycznych utworów utrzymanych w stylu wczesnego metalu, czy też nawet klasycznego hard rocka. Jest tu ogromna ilość świetnych melodii i solówek. Utwory nie są też długie – średnia długość to trzy do czterech minut. Na drugiej płycie dochodzą nawet do sześciu. Fani klasycznego metalu i hard rocka będą zadowoleni. Nie są to może ponadczasowe hity na miarę Judas Priest, Accept, Diamond Head czy największych utworów z ówczesnych płyt Metallici czy Iron Maiden, ale ze wszech miar godne uwagi. Granie jest naprawdę przyjemne, zarówno technicznie i produkcyjnie, jak i treściowo. A dwie wydane w latach 80 płyty są tego najlepszym dowodem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz