Na początku 2011 roku zacząłem ten blog serią „Gdzie są zespoły z tamtych lat” – chcąc kontynuować opowieść o zapomnianych, często niesłusznie, a naprawdę wspaniałych zespołach, głównie z lat 60 i 70, pragnę zamknąć ten rok dalszym ciągiem, tym razem pod krótszym, zbiorczym tytułem „RetroSpekcja”. W przyszłym, nienazwanym jeszcze roku, zamierzam cykl kontynuować i odsłaniać kolejne niesamowitości…
Electric Sandwich powstała w Niemczech w drugiej połowie 1969 roku z inicjatywy grupy studentów z Bonn. Zespół składał się z czterech członków, którzy grali już w innych lokalnych zespołach: basista Klaus Lormann z Chaotic Trust, gitarzysta prowadzący Jorg Ohlert grający w Slaves of Fire, perkusisty Wolfa Fabiana, który był założycielem Electric Sandwich i muzykiem sesyjnym grupy Muli and the Misfits oraz wokalisty Jochena „Archie” Carthausa śpiewającego w Flashbacks. Ich jedyny materiał, zatytułowany po prostu „Electric Sandwich” został zrealizowany w legendarnym Dieter Dirks Studio w Stommeln w 1972 roku i wydany rok później. Nie jasne są okoliczności rozwiązania zespołu, ani czemu nie zarejestrowano kolejnych płyt. Muzyka proponowana przez kwartet to szalone połączenie space i kraut rocka, z bluesem, jazz rockowymi improwizacjami, folkiem i brzmieniem mellotronu. Na debiutancką i jedyną płytę składa się dziewięć utworów, z czego dwa ostatnie pochodzą z singla „Brain Single 507”. Zatopmy zatem zęby w tym iście smakowitym kąsku jakim jest Elektryczna Kanapka:
Rozpoczyna fantastyczny trwający osiem minut z sekundami instrumentalny „China” – w którym wyraźnie słyszalne inspiracje King Crimson, Weather Report, UFO i Hawkwind zostały przelane w kapitalną odbijaną perkusję znajdującą się na pierwszym planie i niekończącą się solówkę skomplikowaną najróżniejszymi efektami, które raz po raz są przedzielone wznoszącym się przesterem. Ani przez moment jednak nie czuje się znużenia, od razu zamyka się oczy i płynie z dźwiękami. Odniosłem nawet wrażenie skojarzeń z nieżyjącym już wówczas Jimim Hendrixem – wszak to mogłaby być jedna z jego kompozycji! I jeszcze wrażenie jakby słuchało się współczesnej muzyki chill outowej, albo ambientowej? Po prostu rewelacja!
Następnie „Devil’s Dream” (6’24): uderzenia nieco szybszej perkusji, melodyjna gitara i drżący, tak typowy dla tamtych czasów, przejmujący wokal wyśpiewujący tylko kilka słów: It’s all right. Tak naprawdę to instrumentalny kawałek, przez większą bowiem jego część znów zatapiamy się w kolejnych magicznych dźwiękach – frazowane fragmenty z saksofonem czy szybsze bluesowo/jazzowe z solówką na saksofonie właśnie, następnie zwolnienie do łagodniejszych tonaży i mroczniejszego saksofonu i znów szybsze odloty to coś absolutnie niesamowitego, istna uczta dla uszu. Weather Report ? Tak!!!!
Z tą różnicą, że to nie żadna kopia, ale jedno z wielu kapitalnych jazz rockowych improwizacji, po których skończeniu żałuje się, że to już koniec. Uszami wyobraźni słyszę ten utwór przeciągnięty do dziesięcio/dwudziesto minutowych suit, tak jak zwykło na koncertach robić Weather Report ze swoimi wspaniałymi, często króciuchnymi utworami. Majstersztyk!!!
Po nim „Nervous Creek” wita nas ostrzejsza gitara i przyśpieszamy. Creedence Clearwater Revival w hard rockowym sosie a’la Deep Purple? A i owszem, po chwili zwalniamy i bujani jak do snu lekkimi dźwiękami gitar i pulsowaniem perkusji oraz sennym, już nie zadziornym wokalem, płyniemy, by ocknąć się z kolejnym przyśpieszeniem i saksofonową solówką. Następnie wraca motyw z początku – szybki, gęsty i przebojowy.
Pięć minut z sekundami magii…
Bluesowy szlif pojawia się też w fantastycznym „It’s No Use To Run”. Wietrzny klimat budowany melodyjnymi gitarami, odbijaną klimatyczną perkusją i harmonijkową solówką. Jakiż to piękny utwór! Zatapiając się w nim można dosłownie zapomnieć o świecie!
Ile w nim emocji, wyczucia i muzycznego feelingu, którego dziś brakuje w radiowej sieczce…
Następnie smutniejszy i wolniejszy (tylko na pozór) „I want you” – gitara na wejście i wchodzi perkusja z wokalem przypominającym barwą Toma Jonesa i uderzenie do kolejnej niesamowitej improwizacji z szybką gitarą, saksofonem i klawiszami, zaledwie na chwilę, potem znów zwalniamy do drobniutkich tonów kapitalnego basu, delikatnych uderzeń talerzy i przejmującego saksofonu, całość po chwili przyśpiesza, by znów zejść w wolne, smutne dźwięki, co rusz przerywane nerwowym tonem, który mrocznie rozwija się i znów zaczyna pulsować. Zapach bondowskich otwieraczy z lat 60? Stąd też skojarzenie z Tomem Jonesem?
Niesamowite i porażające od pierwszej do ostatniej sekundy…
Zmiana klimatu w „Archie’s Blues” – bujająca gitarowa melodia i wyważone uderzenia perkusji. Płaczliwy, przejmujący wokal… Moody Waters… Buddy Guy… nawet oni nie powstydziliby się tak klimatycznego utworu. I choć zupełnie inny od zawartego na płycie materiału, ani trochę nieodstający od niego. Kapitalnie pokazuje bowiem wachlarz inspiracji i muzycznych wędrówek zespołu…
„Material Darkness” – mroczny ton na gitarze i ciężka wstawka saksofonu, wibrujący bas… Black Sabbath zmieszany z Weather Report i The Doors? Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem… a brzmi to kapitalnie, zwłaszcza jak zwalnia do łagodnej gitary i szumów na smutny wokal, po czym znów zaczyna się rozkręcać, by po kliku mocniejszych uderzeniach znów wejść w klimatyczne, smutne, deszczowe tony pachnące dodatkowo pierwszym King Crimson i powtórzenie mrocznego wstępu na koniec… Niesamowite i niepowtarzalne… i na tym powinna się płyta skończyć, nic już nie byłoby potrzebne do szczęścia…
Tymczasem dostajemy jeszcze, wspomniane dwa bonusy. Krótki, bo trwający zaledwie trzy i pół minuty, „On My Mind” to takie połączenie bluesa z space rockiem. Dość szybkie melodyjne i przebojowe tempo i tym razem lekko zachrypnięty wokal. Bardzo dobry utwór, w niczym nieustępujący poprzednim, ale zdecydowanie, wstawiony w złym miejscu. Mogłaby się płyta bez niego obejść, trochę po wybrzmieniu „Material Darkness” nie pasuje, ewentualnie mógł być gdzieś w środku, tak wydaje się być po prostu, zwyczajnie zbędny.
Kompletnym nieporozumieniem jest z kolei skrócona singlowa wersja utworu „China” – tu trwająca trzy minuty z sekundami, nagrana nawet trochę jakby gorzej i dużo tracąca z magii ośmiominutowej wersji, która otwiera płytę…
Podsumowując, jest to płyta przepiękna i porażająca. Z każdym kęsem ten muzyczny konglomerat kopie prądem i chrzęści pod zębami częściami w pozytywnym tego określenia znaczeniu. „Elektryczna Kanapka” to niewątpliwie pozycja obowiązkowa, dla wszystkich uwielbiających różnorodność, klimat i melodię, a także niepowtarzalne brzmienie płyt z tamtych lat. Płyta ta, czaruje do dzisiaj i bije na głowę setki współczesnej chałtury puszczanej w radiu. Oczywiście, na tle innych podobnych i większych, i bardziej znanych zespołów może wypadać blado i może też wcale nie dziwić fakt, że po tej jednej płycie słuch po grupie zaginął… a jednak kołacze się potem człowiekowi pytanie: co jeszcze siedziało im w głowie? Moim zdaniem, nie może obok tej płyty przejść obojętnie ten kto kocha zatapiać się w dźwiękach i nikt, kto wrażliwie podchodzi do muzyki. Takie osoby bowiem, powinny po nią sięgnąć bez chwili zawahania i zapewniam, że nie pożałują ani jednej sekundy tej dźwiękowej, bardzo smakowitej uczty… dla uszu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz