wtorek, 13 grudnia 2011

Metallica – Beyond Magnetic EP (2011)



Równo trzy lata temu Metallica wydała dziewiąty album zatytułowany „Death Magnetic”, który był powrotem do klasycznego, ciężkiego thrash metalowego stylu grupy z okresu najlepszych płyt, kończącym się wraz z słynnym „Czarnym Albumem”. W tym roku uraczyła nas płytą, która podzieliła fanów i wylano na nią już masę pomyj – wspólnym projektem z Lou Reedem zatytułowanym „Lulu”. Na szczęście czterech jeźdźców apokalipsy postanowiło pocieszyć fanów wydawnictwem zawierającym cztery utwory pochodzące z sesji nagraniowych wspomnianej „Death Magnetic” – cztery naprawdę świetne i mocne utwory…

Najpierw słów kilka o dziewiątym albumie, na który psioczono choćby za masakrycznie podkręcony „szumiący” dźwięk. Zgodzę się, że było w tych zarzutach sporo racji, ale nie da się ukryć, że po kilku latach posuchy Metallica wzięła się do roboty i nagrała album fenomenalny. Choć „Load”, „Reload” czy „St.Anger” moim zdaniem wcale nie były złymi albumami, a zwyczajnie niedocenionymi, to, co zostało zaoferowane na albumie z 2008 roku był nie tylko powrotem do korzeni, udanym i tak zwanym „brakującym” ogniwem między „Czarnym Albumem” i „…And Justice For All”. Był także zbiorem bardzo dobrych, mocnych kawałków - momentami dłużących się, czy rażących znanymi z zajawek fragmentami, którzy wszyscy już znali niemal na pamięć, na długo przed premierą samego albumu, zsuwając zasłonę milczenia na potworka, jakim była trzecia część „Unforgiven”. Nie można jednak zaprzeczyć, że zawarto na niej, nie tylko masę świetnych pomysłów, riffów i chwytliwych mocnych melodii, a także kawałków, które śmiało mogą konkurować z ich największymi i najsłynniejszymi kawałkami, ale także to, co dużej rzeszy ludzi brakowało – mocy.

I teraz dostajemy odrzuty z sesji nagraniowej zatytułowane „Beyond Magnetic”. Epka zawiera prawie pół godziny pierwszorzędnego łojenia. Numery na niej zawarte krążyły dotychczas nieoficjalnie po internecie w wersjach wołających o pomstę do nieba. Utwory zostały zaprezentowane na koncertach z okazji 30 lecia istnienia (5, 7, 9 i 10 grudnia) wraz z licznymi gośćmi (m.in. Jason Newsted, Dave Mustaine, Ron McGovney i ojca Cliffa – Ray’a Burtona) i postanowiono je wydać. Można je pobrać z itunes i tym razem nie złamie się prawa i nie wkurzy Larsa, który niegdyś walczył z Napsterem. A kawałki zawarte na wydawnictwie to świetna robota, w niczym nieustępujące tym zawartym na ostatnim albumie. A i w pewnej mierze nawet lepszymi od tych, które mogły wkurzać dłużyznami („Suicide & Redemption”), schematycznością i („Unforgiven III”) czy niepotrzebnym wypełnianiem („My Apocalypse”). Wszystkie cztery utwory są też wydane w surowych, niepoprawionych i niedokończonych wersjach, co dodatkowo dodaje im pikanterii…

Otwiera rozpędzony, wściekły „Hate Train” - masywnym riffem i uderzeniami perkusji. Lokomotywa pędzi przez niecałe siedem minut, choć nie brakuje w niej zwolnień i spokojniejszych momentów. Słuchając skojarzył mi się z mocarnym „All Nightmare Long”, który uważam za jeden z najlepszych kawałków na „DM” i w całej dyskografii Mety.
Do tego jeszcze bas, który wżera się w mózg i kojarzy z… „Fuelem” z płyty „Reload”. 
Nie zwalniamy tempa w „Just A Bullet Away”, który jest dłuższy o szesnaście sekund od otwieracza. Odliczanie, wolne uderzenia gitar i perkusji i zaczynamy jazdę. Znów drobne skojarzenia z „All Nightmare Long” – struktura riffów bardzo podobna, a gdzieś nawet przemknąć może skojarzenie z „Shoot Me Again” z „St.Anger”. Zaskakującym zabiegiem jest też w tym numerze nagłe zerwanie po czterech minutach i akustyczne wejście gitar, które zaczyna się rozkręcać do coraz szybszych obrotów i pędzi już do końca.
Prawie siedem minut (bez trzech sekund) trwa „Hell And Back” – kolejny killer na epce.
Mroczniejszy i też dość wolny. Kroczący, bardzo pomysłowy riff i w pamięci wyświetla się lampka: klimat jak z „Bleeding Me” z „Loada”, może odrobinę z „Some Kind Of Monster” z „St.Anger”. W ogóle taki bardziej bujający jest, niemal balladowy, ale cały czas na ostrych ścianach i łomoczącej perkusji. A od połowy przywołanie „… And Justice For All” i dobrze znana solówka… Rewelacja.
Ostatni jest „Rebel Of Babylon”. Zaczyna się najłagodniej ze wszystkich, na akustycznych gitarach jak wyjętych z jakiegoś bluesa, spokojny wokal (choć trochę za chrypliwy) i po chwili następuje uderzenie. Znów pędzimy wraz z ostrymi riffami i szybkimi bębnami, a dokładniej przez osiem minut i dwie sekundy. Jest to też najbardziej melodyjny kawałek z zawartych na tym krótkim albumie. Siłą może nawet przywoływać jazdy z „Ride the Lighting” czy „Master Of Puppets”, choć zaśpiewy mocno zbliżają go też do „Czarnego Albumu”, a niektóre fragmenty z instrumentalnego pasażu jawnie nawiązują do „Load” i „Reload”.

Wielka szkoda, że te utwory nie znalazły się na „DM” i wielka szkoda, że ta epka jest taka krótka. Naprawdę chce się więcej!  Te cztery utwory miażdżą i wciskają w fotel. Jest w nich moc! Jestem przekonany, że wiele zespołów chciałoby mieć tak genialne odrzuty z sesji, takie niedokończone killery, które niczym moim zdaniem nie ustępują tym, które weszły na płytę. Metallica wcale nie skończyła się na „Kill’em all” i nie wypaliła, jak miałby świadczyć o tym projekt z Reedem – tą epką pokazuje, że wciąż jest ekipą, która jest w stanie zaskoczyć pozytywnie i wykrzesać ze swoich instrumentów coś interesującego. Że jest ekipą, z którą wciąż trzeba się liczyć. A to mnie bardzo właśnie zaskoczyło, bo już dawno wykreśliłem Metallicę z zestawu grup do których bym chciał wracać. Jeśli nowa, dziesiąta płyta, którą podobno zaczynają nagrywać, będzie co najmniej tak dobra jak „DM” i odrzuty z „BM” to można się spodziewać, że Metallica za szybko nie wyjdzie z gry. A taka gra jest warta świeczki…

 Ocena: 4,5/5

A na smak - pierwszy kawałek


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz