Z Danii wracamy do Norwegii, by spotkać się z progresywnym tercetem o nazwie Oak - klawiszowcem i wokalistą Simenem Valldalem Johannessenem, basistą Øysteinem Sootholtetem i perkusistą Sigbjørnem Reiakvamem*. Czerpią garściami z z bardziej znanych grup, także klasycznych i nie zawsze leżących w progresywnym nurcie, ale jak to zwykle u Skandynawów bywa z własnym nietuzinkowym sznytem i czystym geniuszem...
Najnowszy album, który swoją premierę miał 19 października zeszłego roku, poprzedzony był debiutanckim krążkiem "Lighthouse" z 2013 roku, jednakże dla mnie jest to pierwsze zetknięcie z grupą Oak. Z notatki prasowej, co rzeczywiście doskonale słychać, można się dowiedzieć, że panowie inspirują się muzyką klasyczną, filmową, elektroniczną i progresywną (zarówno tą zakorzenioną w tradycji lat 70tych, jak i współczesnej odświeżonej przez sięganie po alternatywę czy przez takie grupy jak Soen łącząc je w idealnych proporcjach i w całkowicie własnym, charakterystycznym stylu. O tym, że będzie niezwykle przekonuje już bardzo ciekawe zdjęcie okładkowe, na którym widać dwie postacie - kobiety w zwiewnych łososiowych tudzież morelowych szatach, które urządziły sobie kąpiel w przeręblu i układając się w pozycji embrionalnej, odwrotnie do siebie, tak by zachować idealną symetrię. Dookoła zastosowano ciekawe obramowanie, które w ramce zawiera nazwę grupy i tytuł płyty, na której znalazło się dziewięć numerów o łącznym czasie niespełna pięćdziesięciu pięciu minut.
Zaczynamy od potężnego pod względem brzmienia, ale bardzo wyważonego pod względem dźwięków "We the Drowned". Perkusja z elektroniką tworzy bowiem bardzo niepokojącą, mroczną atmosferą która przepięknie zostaje skontrastowana klawiszami i łagodnymi gitarami, a także znakomitym czystym, głębokim i emocjonalnym głosem Simena. Po klasykę panowie sięgają w drugim utworze, czyli "Claire Delune" będącej wariacją wokół muzyki Claude'a Debussy'ego, francuskiego kompozytora impresjonistycznego. Znakomity jest tutaj bardzo niepokojący klimat kojarzący się bardziej z Soenem czy akustycznymi eksperymentami Opeth, który oplata słuchacza powoli, ale co istotne niewiele ma wspólnego ze wspomnianym Debussym (te nawiązania wyraźniejsze staną się w "Intermezzo", które znalazło się dwa numery dalej). Przepięknie wypada instrumentalny pasaż oparty na ciężkiej, ale zarazem miękkiej perkusji, elektronice i barokowej solówce klawiszy, które przypominają te z lat 70tych. Po nim następuje czas na utwór tytułowy, ponownie o ujmującym lekkim, ale zarazem gęstym od przestrzeni, nieco podniosłym i rozwijającym się w czasie brzmieniu, który dopełnia świetny, głęboki wokal Simena. Prawdziwą perełką jest zaś "Last Causes" znajdujący się na pozycji czwartej. Otwiera go przejmująca gitarowo-klawiszowa melodia, która po chwili zostaje przełamana elektroniką i głębokim głosem Simena do tego stopnia, że skojarzenia lecą w kierunku Paradise Lost, Katatonii czy Antimatter. Później jednak robi się nieco cieplej, a następnie przecudnie rozwija do znakomitej partii z saksofonem, która na finał kapitalnie wybucha do bardzo intensywnych, przestrzennych dźwięków.
Wspomniane już "Intermezzo" bezpośrednio odnosi się do Debussy'ego i genialnie uspokaja pomiędzy drugą częścią płyty, pięknie przechodząc do "The Lights". Tu ponownie uderzają panowie wyjątkowy, niepokojącym i dusznym klimatem opierając się w znacznej mierze na elektronice i perkusji, a następnie fantastycznie budując klimat kojącym pianinem, okazjonalnymi gęstymi gitarowymi wypustami rodem z Soen czy Tool, a nawet trochę jak z Paradise Lost z okresu eksperymentów z elektroniką. Ponad dziesięć minut absolutnego piękna. Klawiszowym intrem, wyrwanym niczym z lat 70tych i ponownie nieco Soenowym klimatem zaczynamy "These Are The Stars We're Aiming For". Tu także sporo uwagi panowie poświęcają niezwykłemu klimatowi, charakteryzującym się nie tylko dość mrocznym brzmieniem, ale i ogromną lekkością i miękkością, nie silą się na ciężar i stawiają na atmosferę. Nowoczesna elektronika i pianino dominuje w kolejnym znakomitym utworze, zatytułowanym "Transparent Eyes" o bardzo lekkim, rzewnym, wręcz melancholijnym klimacie. Na koniec panowie serwują "Psalm 51", który znów może trochę kojarzyć się z Soen, ale jest to jak najbardziej dobre skojarzenie. Ponownie stawiając na atmosferę i rozwijanie w czasie, dopełniają całość dźwiękami wiolonczeli, a na zakończenie ponownie sięgają po saksofon.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości
Creative Eclipse PR i Karisma Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz