poniedziałek, 7 stycznia 2019

Ljungblut - Villa Carlotta 5959 (2018)


Tytułowa "Villa Carlotta 5959" to autentyczne miejsce w Los Angeles w Stanach Zjednoczonych znajdujące się przy Franklin Avenue, formalnie jednak znajdujemy się w norweskim Tønsbergu, skąd pochodzi grupa Ljungblut. Swoją szóstą, a zarazem trzecią napisaną całkowicie po norwesku, grupa wydała 2 listopada zeszłego roku. Data zresztą wydaje się być nie przypadkowa, bo to granie typowo jesienne, choć na zimowe wieczory będzie pasować równie znakomicie...

Ljungblut powstał jako solowy projekt basisty Kima Ljunga w 2005 roku jako potrzeba nagrania i zutylizowania w jednym miejscu utworów, które nie pasowały do grup z którymi dotychczas grał. Po trzech całkowicie solowych albumach, już jako pięcioosobowa grupa wydał w Norwegii dwie kolejne. Najnowszy jest szóstym wydawnictwem, a zarazem ostatnim jak deklarują w notce prasowej napisanym po norwesku (co mam nadzieję okaże się nieprawdą, bo powrót do angielszczyzny sprawi, że grupa mocno straci na swojej atmosferze). Niektóre utwory mają konotacje historyczne jak otwierający album "Hasselblad" o dwunastu kamerach Hasselblad pozostawionych na powierzchni Księżyca. Utwór "Superga" ma odnosić się miejscowości w Turynie słynącej z pięknej katedry oraz katastrofy lotniczej w której w 1949 roku zginęło 31 osób, w tym drużyna piłkarska AC Torino. Obok nich, jak można się dowiedzieć z notki, są też numery bardziej osobiste, bo traktujące o migrenach - "Min Krig" czy "Aldri helt stille".

Rzut oka na okładkę powinien zaś doskonale wszystkim uzmysłowić z jaką muzyką będziemy mieli do czynienia - chłodną, melancholijną, niespieszną i lekką. Na minimalistycznej, turkusowej (a przynajmniej tak wynika z kartonika, bo na grafice którą widzicie powyżej można dostrzec bardzo jasny niebieski - idący wręcz w cyjan) okładce poza nazwą grupy, tytułem płyty wyśrodkowanej idealnie jednolitą czcionką nie ma praktycznie niczego więcej. Na górze po prawej stronie i na dole po lewej stronie dostrzec można jedynie linie i kropki wyglądające jak pozostałości po druku jakie czasami zostawia tusz na kartkach. Przechodząc do zawartości płyty, znajdziemy na niej dziesięć kawałków o łącznym czasie niespełna czterdziestu trzech minut muzyki, co przy brzmieniach jakie oferuje Ljungblut jest czasem tyleż solidnym i sycącym, co zdecydowanie wystarczającym. Zaczynamy od stosunkowo szybkiego, zimno falowego "Hasselblad" mogącego kojarzyć się trochę z U2. Wyróżnia go jednak norweski wokal i uwydatniony chłód, jakaś wielka kosmiczna pustka zaznaczona mocnym basem i odbijanym rytmem perkusji. Po znakomitym początku czas na "Oktober", czyli po prostu "Październik". Tu też dominuje chłód, ale zdecydowanie zmienia się klimat i skręcamy w stronę melancholii, skandynawskiej wrażliwości i kunsztu w łączeniu popu z art rockowym rozmachem. W następnym zatytułowanym "Til Warszawa" podróżujemy do zaśnieżonej stolicy naszego kraju gdzie robi się jeszcze spokojniej i jeszcze bardziej niespiesznie, wręcz sennie, ale zarazem ujmująco pięknie.


Na czwartej pozycji znalazł się utwór noszący tytuł "235". Tu wracamy do żywszych brzmień, a przynajmniej za sprawą perkusji i bardziej melodyjnej gitary, wspomaganej klawiszami w tle, ale chłód nadal z kompozycji bije dość wyraźnie, ponownie nieco punkową atmosferą, która świetnie uzupełnia się z wcześniejszymi melancholikami. Po nim delikatnie wchodzi "Superga" o wyraźnym funeralnym, smutnym tonie uwydatnionym jedynie klawiszem, głosem Ljunga i delikatnymi skrzypcami w tle z czasem uzupełnionym także odrobiną nowoczesnej elektroniki i delikatnym wejściem perkusji. Następny numer to "Diamant" który znów zmienia, a przede wszystkim ożywia klimat mocniejszą perkusją i melodyjną gitarą. Chłód oczywiście pozostaje, także za sprawą norweskiego, który go wzmaga, sprawia że wszystko unosi się w tajemnicy, ale znów jest to numer o bardziej indie rockowym zabarwieniu. Melancholijnie i smutno robi się zaś w następnym czyli "Himmelen som vet". Klawisz i głos robi swoje. W "Ohnesorg" wracają brzmienia gitarowe, choć tym razem w zbliżonym lirycznym rytmie. Dominuje melodyjna, rzewna gitara, co jakiś czas uzupełniana klawiszowym trochę ambientowym tłem. Dopiero w drugiej połowie przyspieszamy w przestrzenne, gitarowe pachnące punkiem rozbudowania, które przychodzą Norwegom z nadzwyczajną łatwością i godną pozazdroszczenia precyzją. Delikatnie i rzewnie robi się ponownie w pięknym przepełnionym smutkiem i bólem "Aldri helt stille", który płynnie przechodzi w kończący album "Mir krig". Tu ponownie robi się sennie, jeszcze bardziej przejmująco, a zarazem czarująco. A wszystko jedynie na tle ambientowej, sunącej lirycznie elektroniki.

Ocena: Pełnia
"Villa Carlotta 5959" to płyta w której zakochają się wszyscy wielbiciele skandynawskiej melancholii, mistycyzmu i piękna przepełnionego liryzmem i smutkiem. Pozycja, która może nie nadaje się do podróżowania - wypróbowane, myślałem że zanudzę się na śmierć - ale zaskakująca gdy słucha się jej w domowym zaciszu z ciepłą herbatą lub kawą, opatulonym w kocyk i po prostu słucha z zamkniętymi oczami. To płyta, która nie epatuje słodkimi brzmieniami, nie popada w sztampę, ale autentycznie porusza do głębi. To płyta pełna kontrastów, które znakomicie się uzupełniają i łączą. Jest tutaj wiele cudnych momentów, które wręcz się proszą o popłynięcie przez zespół, rozwinięcie i przyspieszenie, ale te nie następują, bo stawiają na delikatność i liryzm, który szczególnie cudnie wybrzmiewa w kończącym płytę "Mir krig". Wreszcie, jest to album z którym trzeba się oswoić, którego nie można odrzucić po jednym przesłuchaniu, bo dźwięki te dojrzewają wraz z kolejnymi odsłuchami i im bardziej się w nie wsłuchamy tym mocniej je odczujemy.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR oraz Karisma Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz