sobota, 5 stycznia 2019

Blackberries - Disturbia (2018)


Nasza pierwsza zagraniczna podróż w roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów będzie do Niemiec, gdzie sprawdzimy zeszłoroczny album grupy Blackberries, twierdzącej, że w dzisiejszych czasach wymagająca muzyka może mieć problem, by zawojować listy przebojów i te czasy dawno minęły, ale na szczęście są na świecie jeszcze ludzie, którzy siedzą w muzyce bardziej i doceniają ją inaczej niż zwykły wszędobylski szum. Są też ludzie, którzy słuchają muzyki, której naprawdę trzeba posłuchać. Sprawdźmy zatem, czy muzyka Blackberries rzeczywiście się wyróżnia na tym tle i warto jej posłuchać...

Panowie pochodzą z Kolonii i mają na swoim koncie oprócz najnowszego jeszcze dwa albumy: debiutancki pełnometrażowy "Greenwich Mean Time" z 2016 roku oraz epkę "Texas Tapes" z maja 2018 roku. "Disturbia" swoją premierę miała 23 listopada tego samego, już minionego roku. W notce o grupie i najnowszej płycie, można też przeczytać, że są świadomi politycznych zmian jakie zachodzą ostatnio na świecie i płyta ma odzwierciedlać obserwacje w "zapiaszczonych" piosenkach o przemocy, ignorancji i samotności, nie zapominając o starej, poczciwej wiadomości o konieczności znalezienia w "my" każdego z nas. Zanim jednak sprawdzimy co słychać na dziewięciu numerach zawierających się w czterdziestu minutach i dwudziestu siedmiu sekundach, spojrzymy jeszcze na okładkę.

Nazwa albumu i płyty została umieszczona w samym środku obrazka pomiędzy labiryntem w kształcie prostokąta. Dziwny to jednak labirynt, bo ma on dwa wejścia i niezależnie w którą stronę pójść dojdzie się do jego środka. To trochę tak jakby mieć dwa cukierki i zjeść cztery. Niezwykle angażujące są jednak rysunki które widać dokoła niego. Patrząc od góry i zgodnie z ruchem wskazówek zegara - na samej górze widać dwie odwrócone do siebie postacie, przypominające monumentalne, starożytne pomniki. Obie postacie zdają się podtrzymywać kopułę pod którą kręci się kula, a na samym środku pomiędzy nimi znalazła się mała zagubiona figurka, która zdaje się szukać odpowiedzi na nurtujące je pytania. Drugi rysunek ma wyraźny, religijny aspekt odnoszący się do teorii heliocentrycznej. W tym wypadku centralnym punktem jest nie Słońce, a oko opatrzności. Poniżej dłoń w dziwnym przypominającym pozdrowienie geście otoczonym mgiełką, zdającą się uzupełniać obrazek poniżej - bawiący się kulą człowieczek (być może któryś z bóstw) zsyła deszcz na postać leżącym piętro niżej. Następnie, kolejny heliocentryczny obraz wymieszany z czymś w rodzaju testu Roscharcha. Dwie niedźwiedziopodobne istoty są do siebie zwrócone tyłem, jak gdyby odbite, co widać w tym samym układzie i jakby oczach na ich bokach. Symbol przeciwności, demonów targających człowieka? Pozornie ten sam obrazek po lewej stronie przedstawia z kolei bóstwo w pozycji leżącej i zsyłającej deszcz, który pada w drugą stronę na innego lub tego samego człowieka, który leży odwrócony w drugą stronę. Powyżej dwie wtulone w siebie postacie, być może rozmawiający ze sobą przyjaciele, albo małżeństwo pocieszający się w trudnej chwili. Nad nimi coś, co przypomina balon, ale brakuje w nim kosza. Ponownie jednak zwraca uwagę heliocentryczny układ kul. Całość w niemal idealnej symetrii i na niebieskim tle (jeśli przyjrzycie się dostatecznie mocno to również dostrzeżecie subtelną zmianę koloru w środku, w czerwonej ramce i białej pustej przestrzeni dookoła. Co zatem panowie oferują w swojej muzyce?


Zaczynamy od utworu tytułowego opartego na ciepłym brzmieniu klawiszy, perkusji i gitarowych tłach i wyrazistym pochodowym tempie. Znakomicie panowie pogodzili w nim nowoczesne, bardzo głębokie brzmienie z finezją lat 60i 70tych, bo alternatywa zgrabnie spotyka się tutaj z klasycznym, niemieckim kraut rockiem i ówczesnym rockiem progresywnym.  Fantastycznie wypada zwłaszcza w znacznej mierze perkusyjna druga połowa utworu kojarząca się z brytyjskim Indian Summer i brzmieniem ich jedynej płyty z 1971 roku. Równie ciepły, choć zdecydowanie bardziej piosenkowy jest "Light A Fire", który tylko tytułem może kojarzyć się z The Doors. Jest delikatnie, niemal sennie, a zarazem bardzo uroczo. Po nim powoli wchodzi "High Noon" z przepięknie zaznaczoną linią basu, delikatną gitarą i niespiesznym tempem perkusji, w tle zaś szura leciutki klawisz. Panowie nigdzie się nie śpieszą, grają sennie, ale bardzo przyjemnie, klimatycznie i z wyczuciem, nawet wówczas gdy całość nabiera w finale rumieńców, to czterech chłopaków nadal gra delikatnie. Odrobinę szybciej jest w czarującym "Snow White Tiger", w którym jest trochę szybsze tempo niż w poprzednim, ale nadal jest lekko, uroczo i niezwykle słonecznie.  Naprawdę żywo robi się w świetnym "Fonográf" gdzie panowie sięgają wyraźnie po klimaty popowe. Mimo to nawet na moment żaden z instrumentów nie szarżuje, nie gra za głośno czy na przesterze. Delikatność to istotna cecha ich grania i fantastycznie wchodzi ona w uszy.

Następny w kolejce jest rozbity na dwie części "Sphinx". Ponury wjazd klawiszy i delikatne rozwinięcie w senną, melancholijną atmosferę budowaną melodyjną gitarą, niespieszną perkusją, wyrazistym basem i wspomnianym klawiszem zbliża skojarzeniami do Tusmørke, zwłaszcza do kapitalnej "Osloborgerlig Tusmørke: Vardøger og Utburder vol 1". Druga część jest zupełnie inna, zdecydowanie mocniejsza i bardziej pokręcona, bodaj najostrzejsza z całej płyty. Kapitalnie bawiąca się klimatem, odrobiną egzotyki i wyrazistymi kontrastami basu i klawiszy, a na sam koniec w znacznej mierze perkusyjno-klawiszową solówką. Zbliżając się do końca czekają nas jeszcze dwa numery. Wpierw "Another Day Of Violence" gdzie wracamy do delikatniejszych, sennych brzmień mocno osadzonych w tym onirycznym charakterze znanego z lat 60 i 70tych, które chłopaki zdają się mieć opanowane do perfekcji. Na zakończenie "Beyond The Mountains" z ponownie odrobinę ostrzejszym graniem, znakomicie zaznaczonym klawiszem i basem, skocznym motywem i jednocześnie nie tracąc nic z delikatności, senności i piękna rodem ze Skandynawii.

Ocena: Pełnia
Chłopaki z Blackberries nie wymyślają niczego nowego, ale grają z dużym wyczuciem, subtelnością i w absolutnie ujmujący sposób. To płyta charakteryzująca się czystym i delikatnym brzmieniem, a samym kompozycjom można jedynie zarzucić, że można odnieść wrażenie że wszystkie są takie same, jednakże będzie to zbyt powierzchowne. Moim zdaniem nie wyróżnia się ona też niczym szczególnym, ale z całą pewnością jest to płyta wyrazista, z cudownym (trochę skandynawskim) klimatem i niezwykłym spokojem. Nie sądzę, że któryś z nich zdołałby zawojować listy przebojów, bo choć nie brakuje tutaj melodii czy chwytliwej muzyki, nie są to numery które trafiają na takowe zestawienia. To z całą pewnością album bardzo udany, który docenią wielbiciele retro brzmienia i tym, którym ciągle brakuje nowej muzyki w duchu lat 60 i 70tych, do tego zagranego z takim wyczuciem, miłością i radochą.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR. 
Wypowiedzi w tłumaczeniu własnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz