O Seven Impale pisałem już przy okazji niezwykłego debiutu, a najnowszy drugi album Norwegów nie tylko mi o nich przypomniał, ile po prostu zwalił z nóg. Już sama okładka wywołuje dreszcze, ale muzycznie jest to niezwykła podróż pełna przedziwnych struktur i gatunkowego przenikania, którego nie powstydziłby się sam Robert Fripp i jego King Crimson...
Kamienne, może wręcz złożone ze szlamu postacie na okładce autorstwa Costina Chioreanu przypominają olbrzymy z jednego z "Hobbitów" Jacksona walczące ze sobą podczas burzy albo jakieś zmory z koszmarów. Te z tylnej części okładki przypominają z kolei jakieś duchy Majów, które pobudzone do życia dzielą się swoimi magicznymi, ale i krwawymi, rytuałami. Do tego wszystkiego uwagę przykuwają żółte jakby stalagmity, mogące też być błyszczącymi kamieniami. Całość zaś kapitalnie oddaje pokręcony koncept tak muzyczny, jak i brzmieniowy płyty, ale również rozwój zespołu jaki nastąpił w ciągu trzech lat od debiutanckiego "City of the Sun". Granie stało się jeszcze bardziej eksperymentalne, cięższe, nie tracąc nic z chwytliwości, która charakteryzowała poprzednika, a jednocześnie budując kapitalną atmosferę i przesuwając granice tego typu grania w coraz śmielsze rejony i doznania słuchowe.
Słychać to doskonale w intensywnym początku utworu zatytułowanego "Lemma" gdzie mroczne brzmienie klawiszy łączy się z gęstym riffem i intensywną, ale wbitą w tło perkusją i wokalizą dosłownie wyrwaną z popu barokowego. Pokręcona partia saksofonu dodatkowo wzmacnia tę szaloną atmosferę, która pulsuje i dosłownie każe się zatracić we wszystkich warstwach i niemal kabaretowym rozwinięciu. Wręcz demonicznie robi się w drugim numerze notabene zatytułowanym "Heresy" gdzie ostre jazzujące wejście przypomina dźwiękami to, co zna się z King Crimson czy Weather Report, by następnie kapitalnie skontrastować hard rockowym rozpędzeniem oraz pulsującą, rozedrganą od saksofonu, klawiszy i perkusji niemal ambientową atmosferą zwolnienia, by na finał zejść do pojedynczych wietrznych, bardzo niepokojących dźwięków. Pełne zatopienie w tej przedziwnej dźwiękowej mieszance następuje w trzeciej kompozycji noszącej tytuł "Inertia". Zaczyna się dokładnie tam gdzie kończy poprzedni numer i od razu uderza ciężką gitarowo-saksofonową strukturą.
Po nim następuje "Langour", który rozpoczyna się zaraz po elektronicznym pasażu wieńczącym poprzedni numer. Perkusyjny, niemal plemienny wstęp z ostrym, surowym riffem gitary brzmi wręcz obłędnie, a chwilę potem dołącza reszta instrumentów z rozkapryszonym saksofonem na czele. Tu znów nawiązuje się do popu barokowego, choć nie na intensywnym, a na lekkim jazzowym tle, co wcale nie oznacza że mocniejszych pasaży i intrygujących zahaczających również o elektronikę dźwięków tu brakuje. Instrumentalnych pasaży znów nie powstydziłby się sam Fripp czy Zawinul. Coś pięknego! Od niepozornego i wyciszającego pianina zaczyna się z kolei "Ascension" będący króciutkim przerywnikiem, po którym następuje kolejna porcja szaleństwa w iście konwulsyjnym utworze notabene zatytułowanym właśnie "Convulsion". Tu wręcz zbliżają się panowie do swoich kolegów z Shining, którzy co prawda grają dużo ciężej i korzystają z estetyki black metalu aniżeli progresywy lat 70, ale efekt jest bardzo zbliżony. Rozszalały gitarowo-saksofonowy pasaż po dosłownie po prostu wbija w fotel.
Pod względem gęstej atmosfery nie ustępuje również "Helix", który otwierają dźwięki przypominające te ze starych gier komputerowych, ale jest to jedynie punkt wyjścia do dusznego i powolnego wstępu, który choć leniwie to rozwija się niezwykle niepokojąco. Intensyfikacja tego utworu to istne mistrzostwo, a klimat zmienia się w nim niczym w kalejdoskopie - niemal blackjazzowe uderzenie ustępuje znów delikatnemu pasażowi, które z kolei przechodzi w deszczowy klawisz podobny do tego z przerywnika, czyli "Ascension", które z koeli znów przechodzi w ambientowe zakończenie, a następnie znów wybucha w kapitalnym mocnym wejściu w przedostatnim "Serpentstone". Tu ponownie bawią się formą i rozszalałe partie przepięknie kontrastują się lekkimi fragmentami, które z kolei od razu zaczynają pulsować i obrastać kolejnymi dźwiękowymi warstwami. Finałowy ponad jedenastominutowy "Phoenix" z kolei wyłania się powoli z ciszy pulsującą elektroniką, do której delikatnym przepierzeniem dołącza perkusja, a następnie, mrocznymi i niepokojącymi tonami gitara. I kwadrans przed piąta minutą następuje pierwsze uderzenie, które znów ustępuje jazzującemu zwolnieniu, a to powoli i ciężko zaczyna przyspieszać. Wprawne ucho w końcowym rozwinięciu wyłapie nawet fragment, który kojarzyć się może z motywem przewodnim programu motoryzacyjnego "Top Gear". Tuż po nim następuje ambientowe zakończenie, które wycisza się coraz bardziej, aż do zupełnego zniknięcia w pustce.
Po bardzo dobrym debiucie Seven Impale nagrał równie udaną, a pod wieloma względami jeszcze lepszą drugą płytę, którą docenią nie tylko Ci, którzy pokochali ich przy "City of the Sun", ale także Ci, którzy usłyszą ich po raz pierwszy. To granie surowe, ale potężne i nieoczywiste nawet przy którymś z rzędu odsłuchu. Brzmiące z jednej strony analogowo, ale i bardzo współcześnie - tak bowiem mogłyby dziś grać największe tuzy jazzrocka i tego typu eksperymentów. To płyta intensywna i długa, choć bynajmniej nie rozwleczona, bo ponad godzinie chce się puścić ją jeszcze raz. Takie płyty, które mimo wielokrotnego puszczania pod rząd nie nudzą, a jeszcze bardziej pozwalają w siebie wniknąć lubię najbardziej, do takich płyt lubię wracać. Polecam! Ocena: 9/10
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki życzliwości Creative Eclipse.
Słychać to doskonale w intensywnym początku utworu zatytułowanego "Lemma" gdzie mroczne brzmienie klawiszy łączy się z gęstym riffem i intensywną, ale wbitą w tło perkusją i wokalizą dosłownie wyrwaną z popu barokowego. Pokręcona partia saksofonu dodatkowo wzmacnia tę szaloną atmosferę, która pulsuje i dosłownie każe się zatracić we wszystkich warstwach i niemal kabaretowym rozwinięciu. Wręcz demonicznie robi się w drugim numerze notabene zatytułowanym "Heresy" gdzie ostre jazzujące wejście przypomina dźwiękami to, co zna się z King Crimson czy Weather Report, by następnie kapitalnie skontrastować hard rockowym rozpędzeniem oraz pulsującą, rozedrganą od saksofonu, klawiszy i perkusji niemal ambientową atmosferą zwolnienia, by na finał zejść do pojedynczych wietrznych, bardzo niepokojących dźwięków. Pełne zatopienie w tej przedziwnej dźwiękowej mieszance następuje w trzeciej kompozycji noszącej tytuł "Inertia". Zaczyna się dokładnie tam gdzie kończy poprzedni numer i od razu uderza ciężką gitarowo-saksofonową strukturą.
Po nim następuje "Langour", który rozpoczyna się zaraz po elektronicznym pasażu wieńczącym poprzedni numer. Perkusyjny, niemal plemienny wstęp z ostrym, surowym riffem gitary brzmi wręcz obłędnie, a chwilę potem dołącza reszta instrumentów z rozkapryszonym saksofonem na czele. Tu znów nawiązuje się do popu barokowego, choć nie na intensywnym, a na lekkim jazzowym tle, co wcale nie oznacza że mocniejszych pasaży i intrygujących zahaczających również o elektronikę dźwięków tu brakuje. Instrumentalnych pasaży znów nie powstydziłby się sam Fripp czy Zawinul. Coś pięknego! Od niepozornego i wyciszającego pianina zaczyna się z kolei "Ascension" będący króciutkim przerywnikiem, po którym następuje kolejna porcja szaleństwa w iście konwulsyjnym utworze notabene zatytułowanym właśnie "Convulsion". Tu wręcz zbliżają się panowie do swoich kolegów z Shining, którzy co prawda grają dużo ciężej i korzystają z estetyki black metalu aniżeli progresywy lat 70, ale efekt jest bardzo zbliżony. Rozszalały gitarowo-saksofonowy pasaż po dosłownie po prostu wbija w fotel.
Pod względem gęstej atmosfery nie ustępuje również "Helix", który otwierają dźwięki przypominające te ze starych gier komputerowych, ale jest to jedynie punkt wyjścia do dusznego i powolnego wstępu, który choć leniwie to rozwija się niezwykle niepokojąco. Intensyfikacja tego utworu to istne mistrzostwo, a klimat zmienia się w nim niczym w kalejdoskopie - niemal blackjazzowe uderzenie ustępuje znów delikatnemu pasażowi, które z kolei przechodzi w deszczowy klawisz podobny do tego z przerywnika, czyli "Ascension", które z koeli znów przechodzi w ambientowe zakończenie, a następnie znów wybucha w kapitalnym mocnym wejściu w przedostatnim "Serpentstone". Tu ponownie bawią się formą i rozszalałe partie przepięknie kontrastują się lekkimi fragmentami, które z kolei od razu zaczynają pulsować i obrastać kolejnymi dźwiękowymi warstwami. Finałowy ponad jedenastominutowy "Phoenix" z kolei wyłania się powoli z ciszy pulsującą elektroniką, do której delikatnym przepierzeniem dołącza perkusja, a następnie, mrocznymi i niepokojącymi tonami gitara. I kwadrans przed piąta minutą następuje pierwsze uderzenie, które znów ustępuje jazzującemu zwolnieniu, a to powoli i ciężko zaczyna przyspieszać. Wprawne ucho w końcowym rozwinięciu wyłapie nawet fragment, który kojarzyć się może z motywem przewodnim programu motoryzacyjnego "Top Gear". Tuż po nim następuje ambientowe zakończenie, które wycisza się coraz bardziej, aż do zupełnego zniknięcia w pustce.
Po bardzo dobrym debiucie Seven Impale nagrał równie udaną, a pod wieloma względami jeszcze lepszą drugą płytę, którą docenią nie tylko Ci, którzy pokochali ich przy "City of the Sun", ale także Ci, którzy usłyszą ich po raz pierwszy. To granie surowe, ale potężne i nieoczywiste nawet przy którymś z rzędu odsłuchu. Brzmiące z jednej strony analogowo, ale i bardzo współcześnie - tak bowiem mogłyby dziś grać największe tuzy jazzrocka i tego typu eksperymentów. To płyta intensywna i długa, choć bynajmniej nie rozwleczona, bo ponad godzinie chce się puścić ją jeszcze raz. Takie płyty, które mimo wielokrotnego puszczania pod rząd nie nudzą, a jeszcze bardziej pozwalają w siebie wniknąć lubię najbardziej, do takich płyt lubię wracać. Polecam! Ocena: 9/10
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki życzliwości Creative Eclipse.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz