wtorek, 4 października 2016

Wang Wen - Sweet Home, Go! (2016)


Azjatycka scena muzyczna jest mi kompletnie nieznana, ale nigdy nie było mi też z nią po drodze. To, co azjatyckie, niezależnie od regionu, kojarzy się zwykle z przaśnością, nadmiernym nagromadzeniem dźwięków w ramach jednego gatunku, który często staje się karykaturą tego co znamy i lubimy. Jak się okazuje w tym przypadku jest to również bardzo mylące, wręcz krzywdzące i nieprawidłowe myślenie, bo tak jak nie wszystko jest złotem co się świeci, tak tutaj okazuje się, że nie wszystko co azjatyckie musi nas odrzucać z powodu owej przaśności i niestrawnej hipertrofii. dźwiękowej Jednym z takich niezwykle miłych zaskoczeń okazał się dziewiąty album studyjny formacji pod nazwą Wang Wen...

Wang Wen pochodzi z Chin i tworzy od siedemnastu lat. Najnowszy pojawia się w niedługim czasie po po ambitnej kolaboracji zatytułowanej "In the Course Of Miraculous"z filmowcem Cheng Ranem, dla którego grupa skomponowała muzykę do jego dziewięciogodzinnego filmu (!), który obejmował także występ zespołu w ramach sceny improwizowanego performance'u w sztucznie zalanym magazynie. W ramach projektu wydano winyle, książkę ze zdjęciami oraz płytę DVD. Równie ambitnie Chińczycy postanowili podejść do nowego materiału, który choć zawiera zaledwie siedem numerów to jego łączny czas to nieco ponad siedemdziesiąt trzy minuty muzyki (w tym jeden nagrany a capella w ruinach opuszczonej fabryki), co tylko pozornie wydaje się być czasem zbyt długim dla stylu w jakim się obracają. Jak można przeczytać w notce prasowej starali się wypracować balans między tym co stworzyli dotychczas i rozszerzyć je o spektrum współczesnych zagrożeń, jednocześnie dbając o przejrzystość brzmienia.

Ciekawy jest w tym kontekście komentarz samego zespołu: "W ciągu kilku ostatnich zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że czas wymyka się nam spod kontroli. Przyspieszanie jego upływu sprawia ludziom ogromną satysfakcję, ale jednocześnie zaciska się jak pętla na szyi i zaczyna dusić. Przemierzamy ścieżki współczesności, a wokół nas rzeczy zmieniają się w mgnieniu oka. Internet, który zbliżył do siebie ludzi na całym świecie, tak naprawdę podłączył nas do głębokich załamań w czasie i przestrzeni." Tu także niezwykle symboliczna jest okładka najnowszej płyty, która ma dwie różne wersje (a w wydaniu pudełkowym nawet cztery) w zależności od tego jak na nią patrzeć. To, co pozornie wydaje się jedynie zdjęciem tkaniny lub jakiejś gwintowanej metalowej struktury przy dokładniejszym spojrzeniu nabiera zupełnie innego wymiaru: widać na niej miliony niemal identycznych (przeważnie azjatyckich) twarzy. Jest to tyleż zachwycające, co przerażające, i nie chodzi tu wcale o ilość Chińczyków i innych narodów azjatyckich, która cały czas rośnie, ile o przełożenie tej globalności na cały świat. Sprawdźmy zatem jak została ona z kolei uchwycona muzycznie i brzmieniowo.

Płytę rozpoczyna ponad czternastominutowa kompozycja "Netherworld Water", która najpierw wyłania się z ciszy tworząc wokół nas ambientową strukturę, która niepokojąca i stosunkowo mrocznie się rozwija zupełnie jakby symbolizowało to grozę owego upływającego czasu, tworzenie się tego załamania. Po chwili dołączają delikatne dźwięki gitary, które swoim melancholijnym i smutnym brzmieniem nie przynoszą wcale zmiany w nastroju (co też wcale nie oznacza, że cała płyta taka jest). Około piątej minuty całość rozwija się do odrobinę mocniejszej struktury z wyraźną partią perkusji i sekcji dętej. Dalej jest mrocznie, ale wydaje się jakby bohater liryczny utworu (czy też raczej bohaterowie) powoli akceptowali, że obudzili się w tym, a nie innym świecie. Tu z kolei następuje fantastyczne, niepokojące zwolnienie złożone z sekcji smyczkowej i basu, które chwilę później wraca do początkowej ambientowej atmosfery, by na koniec powrócić do post rockowego pasażu. Jako drugi pojawia się gitarowy "Red Wall and Black Wall" trwający nieco ponad osiem minut, w którym również nie brakuje niepokojących pulsujących zwolnień, które intrygująco przyspieszają wraz z sekcją dętą, by znów przejść do ambientowej przestrzeni i na koniec wrócić do cieplejszych gitarowych riffów z początku utworu.

Po nim pojawia się ponad dziesięciominutowy "Heart Of Ocean", który znów zaczyna się od przestrzennych i smutnych ambientowych w brzmieniu struktur trochę kojarzących się z tai chi. Ruchy są powolne, delikatne i niespieszne, tylko raz po raz przetykane mocniejszym uderzeniem gitary. Po chwili razem z deszczowym pianinem te mocniejsze gitarowe uderzenie przypominają  nie tyle uderzenia o wodę jak gdyby to krople lub nawet ludzie w nią spadali, ile niepokojąco ponownie przypomina o upływie czasu. Następnie całość rozwija się do bardziej post-rockowych struktur wciąż jednak pozostając w delikatnym i niespiesznym tonażu, który im bliżej końca tym bardziej się intensyfikuje, a to ścianą, a to użyciem sekcji dętej. Ta wędrówka jest nużąca, ale jednocześnie bardzo oczyszczająca. Niepokojące ambientowe wejście znów pojawia się w kolejnym monumentalnym ponad trzynastominutowym kolosie zatytułowanym "Children's Pa,ace" . Około trzeciej minuty do klawiszowych rzewnych tonów, które pojawiają się chwilę wcześniej, dołączają perkusjonalia, które nie tylko pulsują coraz szybciej, ale wręcz przypominają bicie serc tytułowych dzieci czy nawet niepokojące tykanie zegara. Im dłużej zaś utwór trwa tym bardziej się rozwija i ociepla co dzieje się również za sprawą sekcji dętej. Jest nawet miejsce na nieco cięższy gitarowy finał.

Przedostatnim utworem jest "Lost in 21st Century" który znów wraca do lżejszych, ale pulsujących jak serce tonów. ambientowych wyciszonych pasaży czy elektronicznych dodatków, które płynnie przechodzą w gitarowy rozpędzony finał. Ostatni na płycie faktyczny utwór to "Sweet Home" trwający ponad czternaście minut i bodaj najbardziej zróżnicowany z całego albumu. Na początku jakby kołysankowe dźwięki na jakiś azjatyckich cymbałach na tle ambientowej przestrzeni nadającej całości mrocznego charakteru. Blisko tutaj też do muzyki minimalistycznej, a nawet medytacyjnej. Ta właśnie partia ciągnie się, ale nie powinna nudzić, a właśnie wyciszyć i uspokoić. Po jakimś czasie dołącza do niego delikatna akustyczna gitara o lekkim sennym charakterze. Przy dziesiątej minucie dźwięki perkusji rozpędzają odrobinę kompozycję wciąż jednak pozostając w komplementacji przestrzeni i ciszy. Całość zaczyna się coraz mocniej w tej przestrzeni intensyfikować i przypominać w wydźwięku sceny transcendencji w filmie "Źródło" Aronfonsky'ego, w którym główną rolę grał Hugh Jackman. Na sam zaś koniec wspomniany już siódmy numer, czyli "Reset" w którym cały zespół oddał się mantrowemu, medytacyjnemu śpiewowi.

"Sweet Home, Go!" to specyficzna płyta gdyż więcej na niej niedomówień, które sami musimy sobie dopisać, a więcej muzyki w której prawie nic się nie dzieje. Przestrzeń i cisza to jej struktury dominujące, a nieliczne rozwinięcia są raczej kontrapunktem aniżeli głównym jej punktem. To płyta, której należy słuchać w ciszy i skupieniu, najlepiej z zamkniętymi oczami, by w pełni oddać się pejzażom i historii opowiadanej dźwiękami przez Chińczyków. Nie jest to też muzyka łatwa, ani w żadnym wypadku europejska - sposób w jaki łączone są tutaj dźwięki różni się od naszego tradycyjnego wyobrażenia, ale jednocześnie jest to płyta bardzo eklektyczna w swoim wymiarze. Dla wielu, jak dla mnie będzie stanowiła egzotyczną ciekawostkę, jednak jestem przekonany, że Ci którzy lubią zarówno muzykę Wang Wen, jak i ten rodzaj post-rocka w którym nic się nie dzieje, za całą pewnością będą zachwyceni. Ocena: 7/10


Tłumaczenie wypowiedzi zespołu Wang Wen o koncepcie - własne. Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz