Napisał: Łukasz "Babirs" Babski
Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Gdyby nie
moja ciekawość pewnie obok plakatu zapowiadającego koncert grupy Obscure Sphinx przeszedłbym obojętnie.
Tak się jednak nie stało i pomimo, że przy pierwszym podejściu do ich muzyki
wymiękłem to przy drugim odczułem, że w starym porzekadle chyba może być trochę
racji…
Już sam początek albumu zwiastuje coś bardzo niepokojącego.
Zniekształcone początkowo brzmienie gitar przeradza się w obłęd wspomagany
przez krzyk Wielebnej. "Lunar Caustic" jednocześnie ciągnie ze
sobą na emocjonalne dno i otacza jak demoniczna kochanka. Pauzy między ciężkimi
uderzeniami w struny rozkochują mnie w sobie, a zdelayowane gitary hipnotyzują.
"Velorio" jest jak próba rozpalenia
ognia w ciemną wietrzną noc. Bardzo poruszająca melodia i wokalne tło rozwala.
Światłość jednak nie nastaje i zaczynają budzić się demony. "Waiting for the Bodies Down the River
Floating" miarowo buduje niepokój, aby w połowie eksplodować. Wielebna daje w tym utworze istny popis
wokalnych możliwości.
Następne dwa utwory ("Fevesish" i "Nasciturus") podtrzymują klimat wytworzony na początku niekiedy zwalniając i pozwalając nam dojrzeć światełko w otaczających ciemnościach, ale to tylko pozory. "Meredith" wydaje się być przerywnikiem, którym twórcy chcą oddzielić początek od ostatnich trzech utworów, a przede wszystkim od zamykającej kompozycji, do której "Decimation" i "Void" mają słuchacza przygotować, a jest do czego. "The Presence of Goddess" jest ukoronowaniem całego albumu. Ponad piętnastominutowa kompozycja, w której zespół zawarł wszystko, co w albumie najlepsze, wzbogacona o chóry wybija się przede wszystkim wprowadzeniem wątłego konturu nadziei do stworzonego klimatu. Zabieg ten obłędnie działa na zmysły słuchacza. Porywa, dominuje, zniewala i przygniata, jak z resztą całe wydawnictwo. A gdy album już się kończy, zapętlony tryb odtwarzania znowu porywa mnie na dno emocjonalnej studni.
Następne dwa utwory ("Fevesish" i "Nasciturus") podtrzymują klimat wytworzony na początku niekiedy zwalniając i pozwalając nam dojrzeć światełko w otaczających ciemnościach, ale to tylko pozory. "Meredith" wydaje się być przerywnikiem, którym twórcy chcą oddzielić początek od ostatnich trzech utworów, a przede wszystkim od zamykającej kompozycji, do której "Decimation" i "Void" mają słuchacza przygotować, a jest do czego. "The Presence of Goddess" jest ukoronowaniem całego albumu. Ponad piętnastominutowa kompozycja, w której zespół zawarł wszystko, co w albumie najlepsze, wzbogacona o chóry wybija się przede wszystkim wprowadzeniem wątłego konturu nadziei do stworzonego klimatu. Zabieg ten obłędnie działa na zmysły słuchacza. Porywa, dominuje, zniewala i przygniata, jak z resztą całe wydawnictwo. A gdy album już się kończy, zapętlony tryb odtwarzania znowu porywa mnie na dno emocjonalnej studni.
Nie jestem fanem gardłowego wokalu… i raczej nigdy się do
niego nie przekonam. Nie mniej jednak skłamałbym gdybym powiedział, że wokal
nie jest jednym z najmocniejszych elementów muzyki Obscure Sphinx. Wielebna
to klasa sama w sobie i niezależnie od tego, w jakim projekcie nie zaczęłaby
się udzielać wokalnie to na pewno nie przejdę obok tego obojętnie. Drugą sprawą
jest cała warstwa instrumentalna. Muzycy często z bardzo prostych schematów
wyciągają maksymalny potencjał i budują niesłychanie gęsty klimat. No właśnie,
chyba najważniejszym czynnikiem, wpływającym na jakość albumu, jest właśnie ten
smolisty i duszny klimat. Za każdym razem jak przesłuchuję ten krążek, mam
wrażenie, że coś penetruje mnie od środka, przeszywa mnie starając się wydobyć
ze mnie te emocje, których najbardziej się wstydzę, a nawet boję. Myślę, że
dokładnie takie odczucia towarzyszyłyby przy pierwszym stopniu drabiny do
piekła. Ocena: 9/10
P.S.: Puste oczy z okładki cały czas na mnie patrzą, boję się pomyśleć, co we mnie widzą...
Gęsty klimat to dobre określenie. i jest to dobry klimat :)
OdpowiedzUsuń