niedziela, 7 września 2014

Sautrus - Reed: Chapter One (2014)


Sezon na czarownice zaczął się w tym roku nieco wcześniej niż zwykle. Zapowiedzią na pewno jest debiutancki pełen album trójmiejskiej formacji Sautrus, która niedawno zrealizowała "Reed Chapter One" swoistą kontynuację epki sprzed dwóch lat "Kuelmaggah Mysticism: The Prolouge". Od tamtego czasu minęły dwa lata, a zespół zdążył dojrzeć i coraz śmielej penetruje rejony lat 60 i 70. Słuchając tego krążka, należy zadać sobie pytanie: Czy warto czekać na rozdział drugi?

Sygnałem, że będzie to płyta niezwykła jest grafika na okładce. Łąka z kwiatami, trzema fioletowymi ostami, wyraźnie przekwitający żółty i jakieś kłosy. Pomiędzy nimi sześć owadów, może są to jakieś chrząszcze, a może muchy. Całość na kremowym tle, na którym znalazło się utrzymane w przywodzącym na myśl lata 60 logo zespołu i tytuł płyty. Dość minimalistycznie, ale intrygująco. Można nawet pomyśleć, że to, co znajdzie się na pycie będzie jakimś indie rockiem, na szczęście jest to mylne skojarzenie, pod barwną okładką kryje się muzyka brudna i zakorzeniona w graniu z lat 70, z którego chłopaki bynajmniej nie zrezygnowali, a wręcz przeciwnie jawnie do nich nawiązują. Słychać to zarówno w dość surowym brzmieniu płyty, jak również w ewidentnych nawiązaniach do Black Sabbath i szeroko pojętego rocka okultystycznego, który w ostatnim czasie wraz z modą na retro granie obrodził podobnym graniem, wykorzystującym możliwości współczesnej techniki.

Otwiera "Ricochet" - stonerowy walec, który wyłania się powoli i po chwili eksploduje. Brudne gitary świetnie łączą się z tłumioną perkusją, a gęste, muliste wręcz brzmienie współgra z łagodnym wokalem. Także następujący po nim "The Knurr" zaczyna się powoli, rozwijającymi się gitarami i perkusyjnym pasażem. Mrok, niemal Toolowe rozwinięcia słyszalne zwłaszcza w wokalu Wena i przede wszystkim kapitalne Sabbathowe brzmienie niemal wyrwane z "Vol. 4". Po nim pojawia się krótki akustyczny przerywnik okraszony winylowym trzaskiem, noszący tytuł "Dumbledore". W zasadzie ta miniaturka jest niepotrzebna, ale w intrygujący sposób wprowadza w "Kuelmaggach Part 2", który jest po prostu fenomenalny. Wolne, bardzo ciemne wejście, a następnie kapitalne doomowe rozwinięcie. Zaskakuje on atmosferą, połamaną konstrukcję i kalejdoskopowymi zmianami riffów, momentami wolnymi, wręcz melancholijnymi i potężnymi uderzeniami. Fantastycznie łączy się ten utwór z pierwszą częścią, a jednocześnie stanowi coś zupełnie osobnego. Genialny jest także rozbudowany, progresywny pasaż w jego finalnej partii.


Definitywnym hołdem dla Black Sabbath jest utwór kolejny, który w tytule ma nazwisko słynnego gitarzysty tej legendarnej grupy. "Iommi Iommi" to przebojowy, dość szybki i melodyjny pustynny utwór, który mógłby zostać napisany przez słynne grupę gdzieś w latach 70. Także tu nie brakuje wyciszonych fragmentów, które w interesujący sposób kontrastują z gęstym i brudnym brzmieniu całości. Po spotkaniu z jednym z najsłynniejszych gitarzystów świata pojawia się kolejna, znacznie ciekawsza od "Dumbledore'a", miniaturka nosząca tytuł "Fa'yka Ye'v Domoo". Gra słów w tytule została ubrana w akustyczną melodię gitary, klawiszowe mroczne tło i lekkie, etniczne bębny. Utwór wyróżnia też smutny, wręcz funeralny ton, który mimo wyciszenia świetnie łączy się z uderzeniem kolejnego numeru. Bardzo dobry "LOSAO" znów jest szybszy, surowy i bardziej drapieżny, wciąż jednak utrzymany w dusznych, stoner'owo - doomowych klimatach. Płytę kończy "Suentist", który najpierw usypia naszą czujność łagodną mroczną gitarą. Po chwili jednak następuje kolejna porcja mocniejszego uderzenia, które nagle skręca we fragment wolny, wietrzny i znów powoli rozkręca się do szybszych obrotów, by nagle znów zejść do eterycznych, kołyszących w narkotykowym zamroczeniu momentów.

Sautrus nie odkrywa prochu i chyba nie stara się tego robić. To, co znalazło się na ich debiutanckim pełnometrażowym albumie można było i wciąż można na płytach sprzed czterech dekad oraz na wielu podobnych wydawnictwach, których w ostatnim czasie nastąpił prawdziwy wysyp. Mimo to, jest to płyta bardzo dobra, spójna i znakomicie zrealizowana. Gęste i surowe brzmienie gitar, tłumionej perkusji, nawet wokalizy - wszystko stoi na wysokim poziomie. Debiutancka epka pokazywała Sautrusa jako zespół, który ma coś do powiedzenia i który może sporo namieszać, a tym pełnym albumem udowadniają, że pokładane w nich nadzieje nie były bezpodstawne. Od tamtego czasu poczynili ogromne postępy, wciąż zadziwiają i mam nadzieję, że na rynku polskim się nie skończy. Pozostaje czekać na "rozdział drugi", na który nie trzeba będzie czekać długo i który będzie równie udany jak ten - jakby przekornie zatytułowany "rozdziałem pierwszym". Ocena: 8/10


1 komentarz: