Wydaje
mi się, że ten zespół nie należy do najbardziej znanych i kojarzonych, mimo, że
istnieje już dwadzieścia pięć lat. O ich muzyce nie można też powiedzieć, że
kiedykolwiek była specjalnie odkrywcza, choć nie da się ukryć, że od początku
była atrakcyjna i bardzo przyjemna. Najnowszy, ósmy album studyjny pojawia się
w jedenaście lat po ostatniej płycie, „Thug of War” z 2003 roku. Czego mają się
spodziewać Ci, którzy grupę i ich twórczość znają i szanują, oraz Ci dla których
będzie to pierwsza przygoda z Enchant?
Ted
Leonard, którego niektórzy skojarzą z ostatnim wydawnictwem Spock’s Beard,
nadal brzmi jak Geddy Lee z Rush. Być może nie jest to tylko moje skojarzenie,
ale tak właśnie odbieram Leonarda, jako bardzo umiejętnego imitatora wokalisty
legendarnej kanadyjskiej grupy. Muzycznie też nigdy nie ukrywali swoich silnych
inspiracji tym zespołem, ale jak wiadomo to nie jedyna inspiracja na której
Enchant buduje swoją twórczość. Nie będziemy się tym zajmować – dziś ciężko
jest nie brzmieć jak ktoś inny, lub nie czerpać z tych samych źródeł. Ważne
jest to czy podoba nam się to granie, które nam proponują. Najnowsza propozycja
od Enchant jest równie udana co poprzednie.
Otwiera
bardzo dobry „Circles”, utrzymany w dość wolnym tempie, ale zarazem niepokojącym,
pulsującym. Ciekawie prezentuje się tutaj mocno wysunięty na przód bas i
rozbudowana formuła, w której nie brakuje łagodnych, jak i odrobinę szybszych
fragmentów. Po nim pojawia się „Within An Inch”. Również utrzymany w dość
wolnych tempach, ale tło wyraźnie stara się wybijać w ostrzejsze rejony.
Słychać też, że Leonard nieco mniej naśladuje Geddy’ego Lee czy Paula Rodgersa,
a bardziej stara się wykazać własną, bardzo ciekawą barwą i tylko w wysokich
rejestrach jeszcze przywodzi ich na myśl. Tutaj dużą rolę odgrywają klawisze,
które gdzieś zahaczają oto, do czego przyzwyczaił nas ostatnio Jordan Rudess,
czyli trochę pianinowej melancholii i szczypta szaleństwa. Numer tytułowy jest
trzecią propozycją Enchant na tym albumie. Trwająca dziewięć minut kompozycja
otwiera gitara, gdzieś przemykają intensywne skojarzenia z rockiem progresywnym
z lat 70 i 80, a zwłaszcza z Yes, Genesis czy Marillion. Tu także wolne,
liryczne wręcz momenty łączą się z tymi nieco bardziej rozedrganymi, ale bez
fajerwerków, czy nagłych agresywniejszych zagrywek.
Nieco
większy ciężar pojawia się dopiero w „All Mixed Up”, gdzie gitary grają nieco
mroczniej i ze sporym groovem, ale i tu nie ma co liczyć na przytłoczenie czy
intensywność. Enchant się w tej piaskownicy już nie bawi, zaznaczają obecność
gitar, ale zdecydowanie bardziej stawiają na atmosferę, unoszące się w
przestrzeni dźwięki, a wszystko z przepięknie wyeksponowanymi solówkami. Bardzo
dobrze wypada, przebojowy kroczący „Transparent Man”, w którym także nie sposób
nie uniknąć skojarzeń z Rush, ale i tym razem nie jest to żadna kopia. Ponownie
nieco ostrzej i trochę w klimacie „ADTOE” Dream Theater jest w „Life In the
Shadows”. Fantastycznie brzmi tutaj wokal Leonarda na przemian szorstki i dość
wysoki. Poza tym to jeden z ciekawszych numerów na płycie, a i być może także w
całej dyskografii Enchant. Niezwykły jest też „Deserve to Feel” z dość szybkim
początkiem, ponownie kapitalnym basem i zróżnicowaną formułą: od łagodnych fragmentów
począwszy aż po dość szybkie i energetyczne, ale niestety krótkie pasaże
instrumentalne, co w moim odczuciu zawsze było bolączką Enchant. Tam gdzie aż
się prosi o rozwinięcie, pociągnięcie tematu jest jedynie zasygnalizowanie, po
czym szybko wraca się do głównego motywu numeru. Ostatnim na płycie kawałkiem
jest udany „Here And Now”. Bodaj najmocniejszy, choć ciągle utrzymany w bardzo
sterylnym, czystym brzmieniu.
Enchant
w ciągu tych jedenastu lat nie zmienił się zanadto. Muzyka jest co prawda
jeszcze dojrzalsza i jeszcze bardziej harmoniczna niż na poprzednich płytach,
ale nie należy się tutaj spodziewać zaskoczenia nagłą woltą stylistyczną. To
wciąż ten sam Enchant, który może i kazał czekać na swoją nową płytę długo, ale
na pewno nie zrobił jej na odwal. Jeśli jakikolwiek zespół długo nic nie wydaje
i w końcu decyduje się na powrót, to „The Great Divide” powinien być wzorem jak
takiego powrotu dokonać. To bardzo spójna, przyjemna i bardzo świeża płyta,
która nie tylko ucieszy wielbicieli Enchant, ale także, jak sądzę, przysporzy
jej dużo nowych fanów, także dopiero wgryzających się w muzykę progresywną.
Razem z młodymi zespołami depczącymi po piętach Dream Theater, mają szansę jeszcze
sporo namieszać. Ocena: 8/10
Recenzja napisana dla magazynu HMP. Na łamach magazynu ukaże się także wywiad z grupą Enchant.
O, Gandalf na okładce :D
OdpowiedzUsuń